poniedziałek, 21 września 2015


17. The breath of past is the foretaste of the future.




Było jeszcze wcześnie rano.
Leżałam w łóżku. Był poniedziałek; za kilka godzin mieliśmy ruszać w dalszą drogę, ale do tego czasu mogłam spokojnie sobie doleżeć. Więc leżałam samotnie w pokoju (bo skoczkowie opuścili budynek wcześniej, siarczyście klnąc i złorzecząc.) I wszystko byłoby wprost idealnie, gdyby nie fakt, że komuś najwyraźniej się nudziło i ten ktoś od szóstej rano puszczał ruskie techno.
W zasadzie nie jestem wybredna jeśli chodzi o muzykę, mogę słuchać praktycznie wszystkiego. Podczas mojej przygody ze skokami i skoczkami poznałam niezliczone rodzaje i gatunki, że nie wspomnę o piosenkach – ale ruskie techno to rzecz najgorsza pod słońcem. Naprawdę. Już wolę rozdartych norweskich oszołomów, grających na korytarzu w rugby, kręgle albo bawiących się w Rycerzy Jedi (za miecze świetlne posłużyły im kijki do nart jakiejś bogu ducha winnej biegaczki). Tak więc, jeśli miałabym wybierać między ruskim koncertem a inscenizacją bitwy z Gwiezdnych Wojen, wybrałabym Gwiezdne Wojny.
Ale w tej sytuacji za bardzo nie miałam wyboru.
W związku z tym, moja sielanka zrobiła się o wiele mniej sielankowa i, żeby odciąć się od tego okropnego rzępolenia, musiałam w końcu ruszyć zadek z łóżka i odejść w jakieś bardziej ustronne miejsce. Ubrałam się ciepło, choć od środka było mi wciąż zimno … I wyszłam na korytarz.
Przy okazji odkryłam, że mój dręczyciel – ten, który zgotował mi przeraźliwe tortury ruskim technem – mieszka trzy pokoje dalej, tam gdzie kończy się strefa zasięgu norweskich wpływów. Denis Korniszon ze swoim fanklubem Ruskiej Wódki. No cóż, można było się tego spodziewać.
Z braku kreatywnego pomysłu, co mogę ze sobą począć, coś natchnęło mnie, że koniecznie muszę iść do recepcji. Tak, korytarzem w lewo, znowu w lewo, na dół po schodach (nienawidzę wind!) i w prawo, tam gdzie mieścił się kontuar. Dzisiaj rano za ladą kręcił się jakiś młody mężczyzna, trochę podobny do Romørena.
- Pani Sovlic? – zagadnął mnie, szukając czegoś na półkach za kontuarem. – Polecony do pani.
                Nic z tego nie zrozumiałam. Kto mógł wysłać do mnie list? Przecież z żadnym z moich dawnych znajomych nie mam kontaktu, a jedyna rodzina jaka mi w pewnym sensie pozostała (w pewnym sensie, bo nigdy nie widziałam go na oczy) to ojciec, który prawdopodobnie zapomniał o moim istnieniu.
- Polecony…? – powtórzyłam, sięgając po podaną kopertę. – Do mnie…?
Recepcjonista skinął głową. Podziękowałam i, wciąż mocno zdumiona, odeszłam korytarzem, by poznać zawartość koperty bez świadków. Zerknęłam na dane adresata. Przeżyłam niemały szok wewnętrzny, rozpoznając słoweński adres. Ale mimo to, nic mi to nie mówiło. Rozerwałam kopertę gwałtownie, nie zważając na ryzyko potargania czegoś wartościowego w środku. Wyciągnęłam maszynopis na bladoróżowej kartce. Wszystko było po Słoweńsku, i choć nie używałam tego języka od wieków, potrafiłam zrozumieć praktycznie każde słowo.

Szanowna Pani.
Z wielką przykrością pragniemy Panią poinformować o nieszczęśliwej śmierci Jej ojca. Odszedł od nas dnia 13 lutego roku pańskiego 2015 o godzinie 21:23. Zostanie pochowany z należytym szacunkiem dnia 16 lutego, by spoczywał w pokoju wiecznym. Oby Pan świecił nad Jego Duszą. Pani zaś niech przyjmie nasze najszczersze kondolencje.
Kancelaria notarialna, Lublana 382
Matjaz Govenko



Przeczytawszy treść listu ponownie, Anja nie mogła uwierzyć własnym oczom. Przez tyle lat, właściwie całe życie, nie miała od ojca najmniejszych oznak zainteresowania – ba!, nawet życia – a teraz nagle otrzymała wiadomość o jego zgonie.
Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Nie znała go. Nie wiedziała jakim był człowiekiem, poza tym, że zostawił jej matkę, gdy zaszła w ciążę. Podobno wrócił do swojej żony, ale to tylko ciche przypuszczenia, które mała Anja podsłuchała kiedyś w rozmowie matki z jakąś klientką.
Nie miała pojęcia co czuje i co powinna czuć. Bo co może czuć do człowieka, który zniknął z jej życia, przed jej pojawianiem się na tym świecie? Na pewno nie miłość. Na pewno nie przywiązanie. Może jedynie pewien rodzaj rozczarowania, czy tęsknoty za czymś nieosiągalnym. Anja doszła do wniosku, że czuje tylko smutek. Ale nie taki smutek, jaki odczuwała po śmierci matki. Bo gdy człowiek umiera, opłakuje się nie tylko to, co nam kiedyś dał, ale także to czego nie dał. Zupełnie tak jakby śmierć zabijała szansę na słowa, których nie wypowiedziano, lub gest, którego nie zrobiono. I chociaż za jego życia, Anja nie wierzyła w to, że kiedykolwiek jej ojciec się zmieni, to jednak śmierć odbierała resztki nadziei na zmianę. Dziewczyna mogła już być pewna, że prawdziwy ojciec nigdy się w jej życiu nie pojawi. I to było w tym wszystkim najsmutniejsze.
Nie płakała. Chociaż odczuwała żal, ale nie potrafiła uronić łzy za człowieka, którego nawet nie znała, choć powinna. Schowała kopertę do głębokiej kieszeni swetra i ruszyła po schodach na górę, próbując ogarnąć mętlik w głowie, który wywołała u niej ta wiadomość. Nie mogła nigdzie znaleźć Sybilli ani Fannemela, ani nikogo bliskiego, kto mógłby jej to przetrawić i przetrwać. Musiała poradzić sobie z tym sama. Da sobie radę, przecież miała w tym wielką wprawę, prawda? Szła do góry, piętro po piętrze, kierując się ku najbardziej ustronnemu i odpowiedniemu miejscu – balkoniku na poddaszu. (Swoją drogą, zastanawiała się dziewczyna, ciekawe czy wszystkie hotele mają coś takiego…?)
W końcu dotarła na górę. Pchnęła drzwi, uchylając je na tyle, żeby mogła przecisnąć się przez szparę. Poczuła chłodny powiew na twarzy. O tak, teraz będzie mogła samotnie porozmyślać i wszystko uporządkować.
Tyle że nie była sama.
Otworzywszy drzwi, spostrzegła jeszcze jedną osobę, opierającą się o poręcz. Wysokiego słoweńskiego skoczka z potarganymi wiatrem włosami. Peter Prevc, usłyszawszy trzask zamykanych drzwi, odwrócił głowę i rzucił Anji puste spojrzenie, uśmiechając się smutno, po czym ponownie odwrócił się przodem do widoku, jaki rozpościerał się przed nimi.
Anja wzdrygnęła się. Wprawdzie Peter po operacji szczęki nie budził w niej już strachu, ale jednak nigdy nie wiedziała, czego może się po nim spodziewać. Słyszała z wielu źródeł, że to naprawdę sympatyczny i wrażliwy człowiek, choć często chodzi zamyślony i skupiony. I do tego jest najlepszym sztandarowym przykładem pokerowego wyrazu twarzy. Niektórzy nazywali go żartobliwie Człowiekiem W Masce. Mimo tego, że Anja znała się z większością skoczków, nigdy nie doszło między nimi do bezpośredniej – ani w ogóle żadnej – konfrontacji. (Pomijając fakt, gdy raz na niego wpadła.) Teraz jednak dziewczyna nie miała wyboru, skoro Prevc zajął jej ulubione miejsce do rozmyślań. Nie chciała z tego rezygnować, ale też nie potrafiła go po prostu wyprosić. Zwłaszcza że, mimo całej nieprzeniknioności Petera, widziała jego przygnębienie i zrozumiała, że to miejsce także jest mu potrzebne.
- Hej – odezwała się cicho, podchodząc do krawędzi balkonu. Położyła dłonie na poręczy, opierając się o nią lekko.
Prevc popatrzył na nią z ukosa i przywitał się skinieniem głowy, z nikłym uśmiechem i znowu wbił tępo wzrok w horyzont.
- Co… tu robisz? – spytała znowu dziewczyna, uważnie mu się przyglądając.
- Mógłbym ci zadać to samo pytanie, Anju – odpowiedział Peter z namysłem, dając tym samym do zrozumienia, że wie z kim ma do czynienia.
Zupełnie jakby wiedział, że pokazując to, zmniejszy jej nieufność, którą odczuwała wobec obcych, ludzi którzy jej nie znali.
Anja nieznacznie się skrzywiła. Nie spodziewała się, że w takiej chwili przyjdzie jej rozmawiać z kimkolwiek, a już na pewno nie z kimś takim jak Prevc, którego nijak nie mogła rozgryźć. Był taki zamknięty w sobie i skupiony tylko na tym, co dzieje się w jego wnętrzu.
Zupełnie jak ja, pomyślała Anja, dokonując tego przełomowego odkrycia. Nigdy by się nie spodziewała, że cokolwiek może łączyć ją z Peterem Prevcem. Ale ile do tej pory zdarzyło się rzeczy, których nigdy by się nie spodziewała? Za dużo. Na tyle dużo, że powiedzenie ‘nigdy nie mów nigdy’ stało się jej mantrą i życiowym mottem.
- Mój ojciec nie żyje – wyznała szeptem, spuszczając wzrok na swoje buty i kawałek podłogi przed nimi.
Nie wiedziała, dlaczego o tym wspomniała ani co ją do tego zmusiło, ale to zrobiła. A teraz chyba tego żałowała, choć nie była pewna. To były jej osobiste sprawy i problemy, których nie chciała zdradzać nikomu. Zdawało jej się, że nie potrzebuje współczucia. Nie chciała w tej chwili otwierać się przed nikim, a Prevc pozornie wcale nie był osobą, która mogła spowodować zmianę jej postanowień. A jednak powiedziała prawdę i czekała, co stanie się dalej. Nie spodziewała się po Peterze żadnej szczególnej reakcji, może poza skinieniem głowy, ale właściwie nie miała pojęcia, czego może się po nim spodziewać. Nie znała go, a on nie znał jej, dlatego nie mógł rozumieć. Nie spodziewała się, że zrozumie.
Ale najbardziej chyba nie spodziewała się tego, co wydarzyło się w następnej chwili.
- Mój też.
Anja, słysząc to, podniosła wzrok znad podłogi i spostrzegła, że Prevc porzucił gapienie się na widoki gór i patrzył na nią wnikliwie, jakby chciał prześwietlić jej myśli. Jakiś koncept zaczął rodzić się w głowie dziewczyny, ale nie potrafiła go zdefiniować. Rozszerzonymi oczami wpatrywała się w stojącego przed nią Słoweńca, próbując zebrać myśli. Odruchowo sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej lekko pogiętą kopertę. Rzuciła jej krótkie, na ułamki sekundy, spojrzenie i wyciągnęła rękę z listem w kierunku Petera. Patrząc to na kartkę, to na dziewczynę, Prevc bez słowa wziął list i wyciągnął z kieszeni swoją kopertę. W skupieniu, jak to miał w zwyczaju, porównywał treść obu kartek. Przenosił wzrok z jednej kartki na drugą, czytał kilkakrotnie, aż w końcu nieśmiały zaczątek uśmiechu rozpogodził jego przygnębioną twarz. Podniósł wzrok na Anję.
Ale dziewczyny już nie było.
Trzasnęły głucho drzwi i Prevc został na balkonie zupełnie sam, trzymając w dłoniach dwa jasnoróżowe listy.



Ach, to Willingen. Tu zawsze dzieje się coś dziwnego.
Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w dniu naszego wyjazdu Alex postanowił zafundować nam wszystkim dodatkową rozrywkę i wyciągnął nas na dziesięciokilometrową przebieżkę o wpół do szóstej rano? To jakiś sadysta jest!
Cóż, pocieszyć się mogę tym, że Austriacy, wraz ze swoim cudownym Alexandrem Pointerem biegali jeszcze dłużej. Ci to mają tak przesrane, że zawsze mam czym się pocieszać. Choć krążą pogłoski, że papa Pointer ma zamiar zrezygnować ze swojego stanowiska.
I cóż ja, biedny Krasnal – który, tak nawiasem mówiąc, nienawidzi biegać – wtedy pocznę?
(Nie, nie lubię biegać. A to, że przeze mnie musieliśmy zaliczać karne rundki, to całkiem inna sprawa, OKEJ?)
Ale wróćmy do tematu.
Z samego rana biegaliśmy dookoła miasta. Po drodze zgubiliśmy Skletta, który zasłabł i siedział na ławeczce z jakimś mało atrakcyjnym żulem. (Tak to jest, jak się po nocach chodzi do Rusków, BUAHAHAHAHA!!!) Zorientowaliśmy się, że jednego z nas brakuje, dopiero gdy spotkaliśmy go znowu podczas kolejnego okrążenia. Wróciliśmy do hotelu spoceni i śmierdzący równie potwornie jak owe skarpety Vegarda, którymi niegdyś oberwał Pero. Od razu rzuciłem się pod prysznic – nie macie pojęcia jak cudowne to uczucie! – nawet nie zwracając uwagi na to, co dzieje się w pokoju. Po prysznicem trochę mnie zeszło (no co?, prawdziwy mężczyzna musi dbać o swoją fryzurę!) Dopiero gdy bosko odświeżony wyszedłem z łazienki, owinięty jedynie białym hotelowym ręcznikiem, z ociekającymi wodą i szamponem włosami, zorientowałem się w sytuacji.
No, albo raczej: nie zorientowałem.
Anja siedziała po turecku na podłodze, miętosząc w rękach moją ulubioną poduszkę, której używam w samolocie. Gapiła się w coś, co znajdowało się przed nią, ale w jakimś innym wymiarze, a czego nie widziałem ja. Czasem, widząc ją w podobnym stanie, zaczynam się bać tego, co chodzi jej po głowie. Tym razem jednak najbardziej niespodziewana była sama jej obecność.
Wczoraj, po wizycie Sybilli, było już za późno, by naprawiać to wszystko, co się spierdoliło, bo jest tego w kij i jeszcze więcej. Miałem zamiar iść do niej z samego rana, no ale Alex i te jego rozgrzewki… No cóż, nie ma mocnych na walnięte pomysły papy.
A teraz ona tu była. Przyszła sama i siedzi na podłodze w moim pokoju, bawiąc się moją ulubioną poduszką. Nie wiedziałem co powiedzieć – te wszystkie teksty, które zjednują serca wszelkich osób płci pięknej, nie sprawdzają się w stosunku do Anji. Stałem tylko i patrzyłem na nią, żałując, że nie mogę teraz zajść jej od tyłu i po prostu zaciągnąć do łóżka, kochać się do upadłego, a potem żyć długo i szczęśliwie.
- Mój ojciec nie żyje… - jej cichy głos przerwał moje rozmyślania.
- … Ja… Nie wiem co mogę ci powiedzieć – cholera, co zwykle mówi się w takich sytuacjach? – Radzisz sobie jakoś?
Uśmiechnęła się przelotnie, bez wyrazu. Westchnęła. Jakoś tak ponuro. I wcale jej się nie dziwiłem. Gołym okiem było widać, że jest jej bardzo ciężko. I w dodatku nie miała nikogo, kto mógłby ją w tym wszystkim wesprzeć. A ja, po tych miesiącach życia w związku, wreszcie nauczyłem się paru rzeczy. Chrzanić wszystkie nasze ekscesy, wpadki i przypadki. Chrzanić te cholerne ciche dni i wszystko zło, które ogarnęło nasze światy jak aura wkurwionego Eisenbichlera.
- Na pewno byłoby mi łatwiej… gdybym nie była w tym wszystkim… zupełnie sama – wyznała szczerze.
Ignorując fakt, że byłem mokry i prawie nagi, jeśli nie liczyć hotelowego ręcznika, usiadłem na podłodze obok niej i swoim silnym fannemelowskim ramieniem, przygarnąłem ją do siebie.
- Dziewczyno, ty to masz w życiu pod górkę… - mruknąłem.
- Ale nie sama śmierć jest w tym wszystkim najbardziej szokująca – odezwała się. - Po tym jak zostawił matkę, ojciec naprawdę wrócił do tej kobiety. I mają pięcioro dzieci.
- Pięcioro? – powtórzyłem, nieco zaskoczony. – Fiu! No to mieli trochę roboty… Tylko nie mów mi, że…
- Peter Prevc jest moim bratem.
Nie wiedziałem czy usłyszałem to, co usłyszałem, czy też może poniosła mnie wyobraźnia, bo mój mózg przegrzał się od nadmiernego wysiłku podczas biegania.
- … Co?
- P e t e r  P r e v c  j e s t  m o i m  b r a t e m  !
Tym razem się nie przesłyszałem. Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Już prędzej spodziewałbym się wiadomości o ciąży albo czegoś takiego. Ale to? Pero i cała jego radosna rodzinka Prevców to przyrodnie rodzeństwo mojej byłej dziewczyny? To był szok. Przez dziesięć sekund nie mogłem się otrząsnąć.
- … O  H O F E R Z E  W S Z E C H M O G Ą C Y … !



Tak, wiem, powinnam była postąpić inaczej. Ale działałam instynktownie i zrobiłam to, co w takich sytuacjach robię zawsze.
Uciekłam.
Zostawiłam Prevca zupełnie samego z tym newsem i dałam nogę do pokoju – zupełnie jak Sklett uciekający przed Sybillą – i zamknęłam się w łazience, rzygając ile wlezie. Potem, pod wpływem jakiegoś cholernie silnego impulsu poszłam do pokoju Andersa i usiadłam na podłodze. Musiałam zająć czymś ręce, żeby nie powyrywać sobie włosów z głowy, więc wytarmosiłam tę poduszkę. (Wiem, że Fannis nigdy tego nie zapomni i będzie mi to wypominał do końca życia.)
A propos: szanowny Fannemel rozczarował mnie w tej chwili zupełnie: nie raczył powiedzieć nic konstruktywnego i rzuciwszy wiązką przekleństw we wszystkich dostępnych mu językach, wypadł z pokoju tak jak stał, prawdopodobnie po to, by jak najprędzej podzielić się nowinką z resztą gadatliwej, wścibskiej norweskiej ekipy.
Dzieciak z niego.
Ale ja sama nie jestem lepsza. No, może trochę. Ja przynajmniej zdawałam sobie z tego sprawę i wiedziałam, że muszę coś z tym wszystkim zrobić, a nie zwalać tego na głowę biednego Petera i do końca życia chować się po hotelowych łazienkach.
Niespodziewanie usłyszałam sygnał przychodzącego SMS-a. Wyjęłam telefon z kieszeni spodni i zerknęłam na wyświetlacz.

Dopadnę cię, dziwko.

                Poczułam nieprzyjemny dreszcz, przechodzący mi po plecach.
Co prawda, jako dziewczyna Andersa Fannemela, dostawałam kilkanaście hejterskich SMS-ów dziennie. Zdążyłam już do tego przywyknąć, bo nie było w tym nic dziwnego. Wszystkie dziewczyny skoczków – ba, w ogóle znanych ludzi – mają podobnie. Martine Romøren musiała sześć razy zmieniać adres mailowy, bo pół świata nienawidzi jej tylko za to, że to Martine Romøren. W dodatku widziałam kilka z tych wiadomości… Ja sama zmieniłam skrzynkę pocztową raz i teraz korzystam z tej nieoficjalnej, na którą piszą do mnie tylko znajomi. Od czasu do czasu jednak komuś udaje się przedrzeć przez sieć technicznych zabezpieczeń i nawet na mojej prywatnej skrzynce pojawiają się hejty. Piszą je głównie zazdrosne małolaty i wszystkie sprowadzają się do tego samego: „Nienawidzę cię, szczęściaro, Fannis jest mój!” albo „Jak to jest być jego dziewczyną?”
Ale to było coś nowego.
Do tej pory nie dostawałam SMS-ów z obelgami i groźbami, a to dlatego, że nie udostępniałam jak głupia wszystkim swojego numeru telefonu. W dodatku ta wiadomość była jakaś… złowieszcza. Nie wiem czemu, ale miałam złe przeczucia.
Wyszłam szybko ze skrzynki odbiorczej i schowałam telefon do kieszeni, ale przestałam czuć się tak dobrze jak przed chwilą. Cały czas zdawało mi się, że czuję wibracje przychodzących wiadomości. W dodatku telefon zaczął jakoś dziwnie ciążyć mi w kieszeni. Chciałam to zignorować, a najlepiej ignoruje się jedną rzecz, robiąc drugą, więc postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Wyszłam z pokoju, wiedząc, że musze postąpić właściwie. Poszłam do tej części hotelu, którą zajmowali Słoweńcy. Nie miałam pojęcia gdzie szukać Petera Prevca, a nie chciałam pukać do wszystkich pokojów po kolei. Wprawdzie byłam zdeterminowana, żeby go znaleźć, ale bez przesady. Idiotki robić z siebie nie będę.
Ale co innego mi pozostało?
Szczęście jednak wyjątkowo mi sprzyjało. Bo korytarzem akurat włóczył się Jurij Tepes. Wprawdzie po tym, co na jego ojca wygadują Norwegowie – w tych rozmowach przeplatają się takie przekleństwa, o których lepiej nawet nie wspominać – nie miałam ochoty na konfrontację z dziedzicem jednej z największych szych w świecie skoków, ale Jurij był moim jedynym punktem zaczepienia. Spytany o numer pokoju Mistrza Świata w lotach wymruczał pod nosem jakieś cyferki i rzucił mi lekko pogardliwe spojrzenie. (Cóż, w końcu byłam uznawana za jedną z ekipy Norge-team, przez co niektórzy „wzorowi” automatycznie traktowali mnie jak szubrawca, ale do tego zdążyłam się już przyzwyczaić.)
Podeszłam do odpowiednich drzwi, które – na moje kolejne szczęście – znajdowały się w dość odosobnionym miejscu, na końcu korytarza i zapukałam, starając się wyglądać na pewną siebie. Choć idę o zakład, że nie przekonałabym nawet ślepego.
Drzwi otworzył mi sam Prevc, przez co zmieszałam się jeszcze bardziej. Nie wiedziałam, co w ogóle chcę mu powiedzieć. „Cześć, Peter, miło mi cię poznać, bracie?” Chyba nie. Coś jednak musiałam, w końcu po to tu chyba przyszłam, prawda?
Peter wyglądał na osobę wyrwaną z dłuższej kontemplacji (i mogłabym przysiąc, że wiem czego ona dotyczyła) i tylko patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jakkolwiek z twarzy Hildeły czy Fannemela da się czytać jak z otwartej książki, tak Prevc był nie do przeniknięcia. A jednak, na mój widok na jego twarzy pojawiło się coś na kształt cienia uśmiechu. Nie był to uśmiech w pełnym znaczeniu tego słowa, ale jakiś zarodek.
- Hej – odezwałam się w końcu, trochę cicho. – Przepraszam, że zostawiłam cię na tym balkonie. Ale byłam w szoku – zresztą nadal jestem –  sam rozumiesz…
                - Wejdź – rzucił Prevc, po czym wycofał się do środka, a ja posłusznie podążyłam za nim.
Jego pokój był schludny, żeby nie powiedzieć, wręcz pedancko zadbany. Nawet do części zajmowanej przez Damjana nie mogłam się doczepić. Peter oparł się o ścianę, wsadzając ręce do kieszeni.
- Właściwie chyba powinienem był dawno to zauważyć – odezwał się, po raz pierwszy wypowiadając więcej niż monosylabowy wyraz. Po jego twarzy znów przemknął cień uśmiechu – Masz bałkańską urodę. I wiedziałem, że kogoś mi przypominasz. Jesteś podobna do Domena.
Musiałam patrzeć na niego jak totalna kretynka, bo dorzucił szybko:
- Domen to mój brat.
Pokiwałam głową.
- Wiem. Mój też – zauważyłam. – Przyrodni.
- Rzeczywiście… - przytaknął Peter, rzucając mi rozbawione spojrzenie. Tym razem naprawdę się uśmiechnął. – No to trochę ci się powiększyła rodzina.
- Trochę tak.
- Wiesz, w życiu bym się nie spodziewał… Człowieku, bądź tu mądry i wierz potem w zbiegi okoliczności – zaśmiał się, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Zaraz okaże się, że Noriaki Kasai to tak naprawdę mój zakonspirowany wujaszek.
Uśmiechnęłam się. I odpowiedziałam. Potem jeszcze raz. I kolejny. I tak jakoś potoczyła się rozmowa, choć nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie o czym rozmawialiśmy. Ale to wystarczyło, bym przekonała się do Petera Prevca, podczas gdy do niedawna jego karykatura nawiedzała mnie w koszmarach.
Mam brata. A nawet trzech. Trzech braci i dwie siostry. Piątkę przyrodniego rodzeństwa. Jednak istniał jeszcze ktoś na świecie, kto miał choć część tej samej krwi co ja. W dodatku, ten ktoś od jakiegoś czasu był blisko. I dopiero teraz, tym dziwnym zbiegiem okoliczności się o tym dowiedziałam.
Do tej pory nienawidziłam kobiety, do której wrócił ojciec, kiedy dowiedział się, że moja matka, z którą łączył go tylko romans, zaszła w ciążę. Nienawidziłam ludzi, którzy zabrali mi to, co mi się należało. Ale teraz, gdy już wiem co to za ludzie… ta nienawiść zniknęła. Owszem, zawsze pozostanie mi jakiś żal, ale nie do Petera. Nie do Cene. Ani do żadnego z nich. Tylko do ojca.
I nawet jeśli wszystko odwróci się do góry nogami, będę wiedzieć, że gdzieś jest ktoś, kogo łączy ze mną coś trwalszego niż uczucie. Więzy krwi.
Wróciłam korytarzem do norweskiej części hotelu. Już z daleka słyszałam odgłosy jakiegoś zamieszania. Właściwie, nie powinnam się temu dziwić. Z Norkami zamieszanie trwa 24/7. Tym razem jednak musiała to być jakaś poważniejsza afera, bo Hilde opierał się o ścianę, wyrywając sobie z głowy kłaki, Sybilla darła się coś w niezrozumiałym slangu, a Bardal poklepywał po ramieniu niebywale wkurzonego Fannemela.
- Coś się stało? – spytałam, przyglądając się z niepokojem tej scenie.
Wszystkie głowy odwróciły się do mnie i mogłam do woli podziwiać ich ponure twarze.
- Udupił mnie, do kurwy nędzy! – oznajmił Fannemel, kopiąc w jakiś wyimaginowany przedmiot przez sobą.
- Że… jak?
Ale Fannis już mnie nie słuchał. Strząsnął z siebie dłoń Bardala, odmaszerował agresywnym krokiem i trzasnął drzwiami do pokoju. Popatrzyłam po pozostałych Norwegach, zastanawiając się czy ktoś w końcu wytłumaczy mi, o co tutaj chodzi.
- Alex odsunął Fannisia od konkursów – odezwał się w końcu Velta. – Ma wrócić do Lillehammer, trochę potrenować i jak zacznie znowu skakać jak na Norwega przystało, papa zastanowi się nad jego powrotem. I biedne ego rekordzisty świata poczuło się trochę dotknięte…
Więcej nie musiał mi mówić. Sama wiedziałam. Ignorując usiłującą mnie zatrzymać Sybillę, poszłam w kierunku, w którym zniknął Fannis i stanęłam przed drzwiami.
Musiałam naprawić to, co spaprałam.



Anja stanęła pod drzwiami i zapukała ostrożnie. Gdy nie otrzymała odpowiedzi, ponowiła próbę. Za trzecim razem po prostu weszła, ignorując zasady dobrego zachowania.
Fannemel akurat usiłował wepchnął do swojej torby stertę ubrań, kosmetyków i jeden Bóg wie czego jeszcze. Ten straszny gniew zdążył już go opuścić i jedyne co teraz czuł to żal. Żal do trenera, że ten, zamiast po ludzku rozwiązać problem, wolał wysłać go z dala od siebie. Anders usłyszał odgłos zamykanych drzwi. Odwrócił się. Zobaczył Anję. Westchnął, opierając się o łóżko.
- Pójdę do Alexa – oznajmiła dziewczyna bez zbędnych wstępów, co było do niej raczej niepodobne. – To moja wina.
Fannemel patrzył na nią matowym spojrzeniem, z twarzą zupełnie pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Jedynie pustka w oczach, jaką miał do tej pory, gdzieś znikła.
- To i tak nic nie da, ale idź, jak chcesz – wzruszył ramionami, po czym przyjrzał się uważniej dziewczynie. – Ale najpierw powiedz mi, co według ciebie jest twoją winą?
Anja splotła ręce, spuszczając głowę. Już zaczęła rozważać w myślach możliwość szybkiej ucieczki i wmówienia potem Andersowi, że coś mu się przywidziało, gdy poczuła znów jakiś silny impuls i zmusiła się, by dzielnie podnieść wzrok i wytrzymać spojrzenie. Face to face.
- Wszystko – powiedziała z nienaturalnym spokojem, którego wcale nie czuła. – Począwszy od nieufności, na… zdradzie skończywszy. Do tej pory jakoś sobie z tym radziłam…
- … Nie licząc tego razu, kiedy próbowałaś skończyć ze sobą za pomocą przetykacza do klopa – zauważył Fannemel, czujnie ją obserwując.
Zmieszała się, wyłamując odruchowo palce, ale wzięła głęboki wdech i, ignorując jego komentarz, kontynuowała.
- … ale to wszystko zaszło za daleko. Bo kończy się na tym, że ciebie, Bogu ducha winnego, wywalają z kadry. Tak być dłużej nie może.
Fannemel pokiwał głową. Zgadzał się z nią, od samego początku to mówił: tak dalej być nie może. Trzeba coś w końcu z tym zrobić. Zaczyna się od naprzemiennego godzenia się i zrywania, a kończy na depresji, próbach samobójczych i odsunięciach z kardy.
Anja zwiesiła głowę, nie mając już nic do powiedzenia. Chciała wyjść, pójść do trenera i załatwić to, co miała do załatwienia. Ale nie mogła. Czuła się, jakby jej nogi wrosły w podłogę. Stała więc tylko bezradnie i patrzyła na nogi Fannemela, wciąż tkwiącego w tej samej pozycji.
W końcu jednak Anders nie wytrzymał i podszedł bliżej.
- Masz rację, tak dalej być nie może, do cholery – przyznał. - Więc… nie moglibyśmy jakoś naprawić tego wszystkiego?
Dziewczyna podniosła wzrok znad jego butów, tym razem w napięciu patrząc mu w oczy. A tam dostrzegła całą gamę emocji: od żalu, poprzez nadzieję, aż po pożądanie.
- Ale jak?
- A bo ja to wiem? – Fannemel odgarnął z jej twarzy włosy, zakładając je za uszy. – Nie wiem. Ale ważne, że tego chcę … A ty? – spytał, unosząc jej podbródek tak, by móc bez przeszkód patrzeć jej w oczy. – Chcesz tego?

- Chcę.



Chciałam. Och, jak bardzo tego pragnęłam!
Nie wiedziałam czy nam się to uda, po raz drugi wszystko odbudować, ale byłam pewna, że bardziej będę żałować, jeśli nie spróbujemy. Bo moje życie bez niego było puste, a o zwykłej przyjaźni nawet nie chciałam myśleć, bo naocznie przekonaliśmy się jak kończy się taka „przyjaźń”.
- Dlaczego to robisz? – spytałam szeptem. – Dlaczego wciąż ci zależy, mimo tych wszystkich różnic, które nas dzielą? I mimo błędów, które oboje popełniamy. I mimo tego, że mógłbyś mieć każdą. Dlaczego nadal zależy ci akurat na mnie?
Anders nie odpowiedział od razu. Wziął w dłonie moją drobną twarz i przysunął się tak blisko, że zetknęliśmy się wargami. Poczułam ciepło, rozchodzące się po całym moim wątłym, wychłodzonym ciele. Odwzajemniłam jego gest i byłabym pewnie posunęła się znacznie dalej – tak bardzo brakowało mi jego bliskości – gdyby to on pierwszy nie odsunął się delikatnie.
- Dlatego, że my osobno… to nie funkcjonuje – odpowiedział, ponownie zagarniając kosmyk włosów, który wysmykał się zza ucha. – Dlatego, że nawzajem się uzupełniamy. Dlatego, że razem stajemy się lepsi, niż jesteśmy w pojedynkę – kciukami głaskał moje policzki. – Dlatego, że cię kocham. Wystarczy?
Skinęłam jedynie głową. Nie potrafiłam się więcej odezwać.



Do pełnej sielanki było jednak daleko.
Mimo tego, że wszystko między Anją i Andersem się ułożyło, Alexander Stöckl był nieugięty. Fannemel musi wyjechać, ochłonąć i potrenować w spokoju. Kropka. I koniec dyskusji. I chociaż zarówno Anja, jak i sam skoczek, zarzekali się, że odtąd wszystko będzie szło tak jak należy, trener nie zmienił swojego zdania. Może jedynie zaczął na poważnie zastanawiać się, na ile dziewczyna wpływa na Andersa i jego kondycję.
Tego dnia Fannemel spakował swoje manatki i wsiadł w samolot do Norwegii, by w zaciszu swojego domu i ulubionej skoczni, nabrać dystansu do życia i nauczyć się panować nad emocjami. Nie chciał tego, najbardziej zależało mu na tym, by być przy Anji, ale wiedział że swoim uporem i tak nic nie wskóra, więc ograniczył się tylko do uderzenia raz pięścią w ścianę i zaciśnięcia zębów z bezsilnej złości.
Żadnemu z nich się to nie podobało; to że wyjaśnili między sobą to, co mieli do wyjaśnienia i naprawili to, co było do naprawiania, i właśnie teraz, gdy wszystko zaczęło iść w dobrym kierunku – choć tego akurat nigdy nie możemy być pewni – znowu muszą się rozstać.
To było nie fair. To było jak takie chamskie zagranie losu – daje ci coś, a okazuje się, że i tak nie możesz z tego skorzystać.
Life is brutal.




Włóczyłam się po uliczkach, uważając, by nie zabłądzić. Podziwiałam błękitne niebo Willingen i słońce, które niedługo będzie chylić się ku zachodowi. Na razie jednak jeszcze świeciło i ogrzewało moje plecy, gdy kręciłam się bez celu. Mijałam różnych ludzi, niektórych znałam, niektórych nie, ale większość z nich posyłała mi przelotne uśmiechy.
- Hej, Anka, co tak się sama szlajasz? – dotarł do mnie wesoły głos Sybilli. – Nie chcesz może czasem towarzystwa, hm?
Uśmiechnęłam się.
- Jak się zastanowić… chyba chcę.
Dalej poszłyśmy więc razem. Sybi ciągle coś do mnie mówiła, ale po chwili przestałam ją słuchać i wpatrywałam się tylko w brukowany chodnik przed sobą, świerki rosnące po bokach alejki i chmury, przybierające różne kształty. Jedna z nich była podobna do grzyba, druga do banana. Jeszcze inna do ziemniaka z mordką i nogami.
Miło było tak po prostu pochodzić, bez konkretnego celu, z przyjaciółką u boku. Choć dałabym wiele, żeby zamiast niej mógł być tu Anders, towarzystwo Sybilli też było miłe, przynajmniej w tej chwili. Kupiłyśmy lody w okolicznej budce i skakałyśmy po chodnikowych płytach, usiłując nie nadepnąć na te pęknięte. Sybilla straciła w ten sposób jedną gałkę loda, która rozciapała się na krawężniku, tworząc topniejącą plamę w kształcie serca. Parsknęłyśmy śmiechem i poszłyśmy dalej, a ja próbowałam ochronić swoją miętowo-czekoladową gałkę przed wścibskim jęzorem Sybi i jej nienapchaną gębą.
Nagle poczułam wibracje telefonu. Sięgnęłam do kieszeni, tym razem drżącymi rękami i odblokowałam ekran. A gdy przeczytałam wiadomość, poczułam jak zimny prąd przechodzi mi przez całe ciało.
- Z kim tak romansujesz? – spytała Sybilla, uśmiechając się zaczepnie.
- Co?... A nie, z nikim. Jakiś spam.
Nie czułam się dobrze z tym, że ją okłamuję. I do końca nie wiem, dlaczego tak postąpiłam, i chyba nigdy się nie przekonam. Ale pozorowanie szczęśliwej miałam opanowane niemal do perfekcji, dlatego Sybilla nie naciskała więcej, a mnie taki obrót sprawy odpowiadał. Nie mogłam przestać o tym myśleć, przez co przestałam skupiać się na tym, co dzieje się wokół mnie. I nawet pod prysznicem nie dawało mi to spokoju.
Wieczorem weszłam do łóżka, nakrywając się kołdrą po czubek głowy. Drżałam jak liść na wietrze, mając przed oczami tylko ostatnią wiadomość.

 Zabiję cię. Przysięgam, szmato.

***

Dzisiaj z ogłoszeń parafialnych:
1. I',m sad, because nie mogłam nie zauważyć, że mało Was zostało... cóż, pewnie sama jestem sobie winna, porzucając Was bez słowa na kilka ładnych miesięcy... :P
2. Although, postawiłam sobie za punkt honoru dociągnąć to opowiadanie do końca, choćbym pisała już tylko dla siebie (i po to, by zaśmiecić internet, muahahah ;-;)
3. Potrzebuję pilnie pomocy, a mianowicie: które z tych imion jest lepsze dla bohaterki opowiadania-książki obyczajowo-fantasy: Meredith, Miriam, Lillian czy Arianne? A może ktoś ma jakiś lepszy pomysł?? ;)
4. So, oto właśnie pojawia się kolejny rozdział: Tajemniczy Słoweniec, ruskie techno (hmm, coś niecoś wiem z autopsji na ten temat... :P ) oraz Gwiezdne Wojny w wykonaniu Norwegów (in my dreams Fannela odegrał połączenie Anakina Skywalkera i Yody - no wiecie: czyste zło wzrostu niewiele ponad metr xD) 
5. At the end, kończę na dzisiaj i próbuję wymyślić sensowny next rozdział i sensowne zakończenie.
Pozdrawiam i:
NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI :D :D