poniedziałek, 21 września 2015


17. The breath of past is the foretaste of the future.




Było jeszcze wcześnie rano.
Leżałam w łóżku. Był poniedziałek; za kilka godzin mieliśmy ruszać w dalszą drogę, ale do tego czasu mogłam spokojnie sobie doleżeć. Więc leżałam samotnie w pokoju (bo skoczkowie opuścili budynek wcześniej, siarczyście klnąc i złorzecząc.) I wszystko byłoby wprost idealnie, gdyby nie fakt, że komuś najwyraźniej się nudziło i ten ktoś od szóstej rano puszczał ruskie techno.
W zasadzie nie jestem wybredna jeśli chodzi o muzykę, mogę słuchać praktycznie wszystkiego. Podczas mojej przygody ze skokami i skoczkami poznałam niezliczone rodzaje i gatunki, że nie wspomnę o piosenkach – ale ruskie techno to rzecz najgorsza pod słońcem. Naprawdę. Już wolę rozdartych norweskich oszołomów, grających na korytarzu w rugby, kręgle albo bawiących się w Rycerzy Jedi (za miecze świetlne posłużyły im kijki do nart jakiejś bogu ducha winnej biegaczki). Tak więc, jeśli miałabym wybierać między ruskim koncertem a inscenizacją bitwy z Gwiezdnych Wojen, wybrałabym Gwiezdne Wojny.
Ale w tej sytuacji za bardzo nie miałam wyboru.
W związku z tym, moja sielanka zrobiła się o wiele mniej sielankowa i, żeby odciąć się od tego okropnego rzępolenia, musiałam w końcu ruszyć zadek z łóżka i odejść w jakieś bardziej ustronne miejsce. Ubrałam się ciepło, choć od środka było mi wciąż zimno … I wyszłam na korytarz.
Przy okazji odkryłam, że mój dręczyciel – ten, który zgotował mi przeraźliwe tortury ruskim technem – mieszka trzy pokoje dalej, tam gdzie kończy się strefa zasięgu norweskich wpływów. Denis Korniszon ze swoim fanklubem Ruskiej Wódki. No cóż, można było się tego spodziewać.
Z braku kreatywnego pomysłu, co mogę ze sobą począć, coś natchnęło mnie, że koniecznie muszę iść do recepcji. Tak, korytarzem w lewo, znowu w lewo, na dół po schodach (nienawidzę wind!) i w prawo, tam gdzie mieścił się kontuar. Dzisiaj rano za ladą kręcił się jakiś młody mężczyzna, trochę podobny do Romørena.
- Pani Sovlic? – zagadnął mnie, szukając czegoś na półkach za kontuarem. – Polecony do pani.
                Nic z tego nie zrozumiałam. Kto mógł wysłać do mnie list? Przecież z żadnym z moich dawnych znajomych nie mam kontaktu, a jedyna rodzina jaka mi w pewnym sensie pozostała (w pewnym sensie, bo nigdy nie widziałam go na oczy) to ojciec, który prawdopodobnie zapomniał o moim istnieniu.
- Polecony…? – powtórzyłam, sięgając po podaną kopertę. – Do mnie…?
Recepcjonista skinął głową. Podziękowałam i, wciąż mocno zdumiona, odeszłam korytarzem, by poznać zawartość koperty bez świadków. Zerknęłam na dane adresata. Przeżyłam niemały szok wewnętrzny, rozpoznając słoweński adres. Ale mimo to, nic mi to nie mówiło. Rozerwałam kopertę gwałtownie, nie zważając na ryzyko potargania czegoś wartościowego w środku. Wyciągnęłam maszynopis na bladoróżowej kartce. Wszystko było po Słoweńsku, i choć nie używałam tego języka od wieków, potrafiłam zrozumieć praktycznie każde słowo.

Szanowna Pani.
Z wielką przykrością pragniemy Panią poinformować o nieszczęśliwej śmierci Jej ojca. Odszedł od nas dnia 13 lutego roku pańskiego 2015 o godzinie 21:23. Zostanie pochowany z należytym szacunkiem dnia 16 lutego, by spoczywał w pokoju wiecznym. Oby Pan świecił nad Jego Duszą. Pani zaś niech przyjmie nasze najszczersze kondolencje.
Kancelaria notarialna, Lublana 382
Matjaz Govenko



Przeczytawszy treść listu ponownie, Anja nie mogła uwierzyć własnym oczom. Przez tyle lat, właściwie całe życie, nie miała od ojca najmniejszych oznak zainteresowania – ba!, nawet życia – a teraz nagle otrzymała wiadomość o jego zgonie.
Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Nie znała go. Nie wiedziała jakim był człowiekiem, poza tym, że zostawił jej matkę, gdy zaszła w ciążę. Podobno wrócił do swojej żony, ale to tylko ciche przypuszczenia, które mała Anja podsłuchała kiedyś w rozmowie matki z jakąś klientką.
Nie miała pojęcia co czuje i co powinna czuć. Bo co może czuć do człowieka, który zniknął z jej życia, przed jej pojawianiem się na tym świecie? Na pewno nie miłość. Na pewno nie przywiązanie. Może jedynie pewien rodzaj rozczarowania, czy tęsknoty za czymś nieosiągalnym. Anja doszła do wniosku, że czuje tylko smutek. Ale nie taki smutek, jaki odczuwała po śmierci matki. Bo gdy człowiek umiera, opłakuje się nie tylko to, co nam kiedyś dał, ale także to czego nie dał. Zupełnie tak jakby śmierć zabijała szansę na słowa, których nie wypowiedziano, lub gest, którego nie zrobiono. I chociaż za jego życia, Anja nie wierzyła w to, że kiedykolwiek jej ojciec się zmieni, to jednak śmierć odbierała resztki nadziei na zmianę. Dziewczyna mogła już być pewna, że prawdziwy ojciec nigdy się w jej życiu nie pojawi. I to było w tym wszystkim najsmutniejsze.
Nie płakała. Chociaż odczuwała żal, ale nie potrafiła uronić łzy za człowieka, którego nawet nie znała, choć powinna. Schowała kopertę do głębokiej kieszeni swetra i ruszyła po schodach na górę, próbując ogarnąć mętlik w głowie, który wywołała u niej ta wiadomość. Nie mogła nigdzie znaleźć Sybilli ani Fannemela, ani nikogo bliskiego, kto mógłby jej to przetrawić i przetrwać. Musiała poradzić sobie z tym sama. Da sobie radę, przecież miała w tym wielką wprawę, prawda? Szła do góry, piętro po piętrze, kierując się ku najbardziej ustronnemu i odpowiedniemu miejscu – balkoniku na poddaszu. (Swoją drogą, zastanawiała się dziewczyna, ciekawe czy wszystkie hotele mają coś takiego…?)
W końcu dotarła na górę. Pchnęła drzwi, uchylając je na tyle, żeby mogła przecisnąć się przez szparę. Poczuła chłodny powiew na twarzy. O tak, teraz będzie mogła samotnie porozmyślać i wszystko uporządkować.
Tyle że nie była sama.
Otworzywszy drzwi, spostrzegła jeszcze jedną osobę, opierającą się o poręcz. Wysokiego słoweńskiego skoczka z potarganymi wiatrem włosami. Peter Prevc, usłyszawszy trzask zamykanych drzwi, odwrócił głowę i rzucił Anji puste spojrzenie, uśmiechając się smutno, po czym ponownie odwrócił się przodem do widoku, jaki rozpościerał się przed nimi.
Anja wzdrygnęła się. Wprawdzie Peter po operacji szczęki nie budził w niej już strachu, ale jednak nigdy nie wiedziała, czego może się po nim spodziewać. Słyszała z wielu źródeł, że to naprawdę sympatyczny i wrażliwy człowiek, choć często chodzi zamyślony i skupiony. I do tego jest najlepszym sztandarowym przykładem pokerowego wyrazu twarzy. Niektórzy nazywali go żartobliwie Człowiekiem W Masce. Mimo tego, że Anja znała się z większością skoczków, nigdy nie doszło między nimi do bezpośredniej – ani w ogóle żadnej – konfrontacji. (Pomijając fakt, gdy raz na niego wpadła.) Teraz jednak dziewczyna nie miała wyboru, skoro Prevc zajął jej ulubione miejsce do rozmyślań. Nie chciała z tego rezygnować, ale też nie potrafiła go po prostu wyprosić. Zwłaszcza że, mimo całej nieprzeniknioności Petera, widziała jego przygnębienie i zrozumiała, że to miejsce także jest mu potrzebne.
- Hej – odezwała się cicho, podchodząc do krawędzi balkonu. Położyła dłonie na poręczy, opierając się o nią lekko.
Prevc popatrzył na nią z ukosa i przywitał się skinieniem głowy, z nikłym uśmiechem i znowu wbił tępo wzrok w horyzont.
- Co… tu robisz? – spytała znowu dziewczyna, uważnie mu się przyglądając.
- Mógłbym ci zadać to samo pytanie, Anju – odpowiedział Peter z namysłem, dając tym samym do zrozumienia, że wie z kim ma do czynienia.
Zupełnie jakby wiedział, że pokazując to, zmniejszy jej nieufność, którą odczuwała wobec obcych, ludzi którzy jej nie znali.
Anja nieznacznie się skrzywiła. Nie spodziewała się, że w takiej chwili przyjdzie jej rozmawiać z kimkolwiek, a już na pewno nie z kimś takim jak Prevc, którego nijak nie mogła rozgryźć. Był taki zamknięty w sobie i skupiony tylko na tym, co dzieje się w jego wnętrzu.
Zupełnie jak ja, pomyślała Anja, dokonując tego przełomowego odkrycia. Nigdy by się nie spodziewała, że cokolwiek może łączyć ją z Peterem Prevcem. Ale ile do tej pory zdarzyło się rzeczy, których nigdy by się nie spodziewała? Za dużo. Na tyle dużo, że powiedzenie ‘nigdy nie mów nigdy’ stało się jej mantrą i życiowym mottem.
- Mój ojciec nie żyje – wyznała szeptem, spuszczając wzrok na swoje buty i kawałek podłogi przed nimi.
Nie wiedziała, dlaczego o tym wspomniała ani co ją do tego zmusiło, ale to zrobiła. A teraz chyba tego żałowała, choć nie była pewna. To były jej osobiste sprawy i problemy, których nie chciała zdradzać nikomu. Zdawało jej się, że nie potrzebuje współczucia. Nie chciała w tej chwili otwierać się przed nikim, a Prevc pozornie wcale nie był osobą, która mogła spowodować zmianę jej postanowień. A jednak powiedziała prawdę i czekała, co stanie się dalej. Nie spodziewała się po Peterze żadnej szczególnej reakcji, może poza skinieniem głowy, ale właściwie nie miała pojęcia, czego może się po nim spodziewać. Nie znała go, a on nie znał jej, dlatego nie mógł rozumieć. Nie spodziewała się, że zrozumie.
Ale najbardziej chyba nie spodziewała się tego, co wydarzyło się w następnej chwili.
- Mój też.
Anja, słysząc to, podniosła wzrok znad podłogi i spostrzegła, że Prevc porzucił gapienie się na widoki gór i patrzył na nią wnikliwie, jakby chciał prześwietlić jej myśli. Jakiś koncept zaczął rodzić się w głowie dziewczyny, ale nie potrafiła go zdefiniować. Rozszerzonymi oczami wpatrywała się w stojącego przed nią Słoweńca, próbując zebrać myśli. Odruchowo sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej lekko pogiętą kopertę. Rzuciła jej krótkie, na ułamki sekundy, spojrzenie i wyciągnęła rękę z listem w kierunku Petera. Patrząc to na kartkę, to na dziewczynę, Prevc bez słowa wziął list i wyciągnął z kieszeni swoją kopertę. W skupieniu, jak to miał w zwyczaju, porównywał treść obu kartek. Przenosił wzrok z jednej kartki na drugą, czytał kilkakrotnie, aż w końcu nieśmiały zaczątek uśmiechu rozpogodził jego przygnębioną twarz. Podniósł wzrok na Anję.
Ale dziewczyny już nie było.
Trzasnęły głucho drzwi i Prevc został na balkonie zupełnie sam, trzymając w dłoniach dwa jasnoróżowe listy.



Ach, to Willingen. Tu zawsze dzieje się coś dziwnego.
Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w dniu naszego wyjazdu Alex postanowił zafundować nam wszystkim dodatkową rozrywkę i wyciągnął nas na dziesięciokilometrową przebieżkę o wpół do szóstej rano? To jakiś sadysta jest!
Cóż, pocieszyć się mogę tym, że Austriacy, wraz ze swoim cudownym Alexandrem Pointerem biegali jeszcze dłużej. Ci to mają tak przesrane, że zawsze mam czym się pocieszać. Choć krążą pogłoski, że papa Pointer ma zamiar zrezygnować ze swojego stanowiska.
I cóż ja, biedny Krasnal – który, tak nawiasem mówiąc, nienawidzi biegać – wtedy pocznę?
(Nie, nie lubię biegać. A to, że przeze mnie musieliśmy zaliczać karne rundki, to całkiem inna sprawa, OKEJ?)
Ale wróćmy do tematu.
Z samego rana biegaliśmy dookoła miasta. Po drodze zgubiliśmy Skletta, który zasłabł i siedział na ławeczce z jakimś mało atrakcyjnym żulem. (Tak to jest, jak się po nocach chodzi do Rusków, BUAHAHAHAHA!!!) Zorientowaliśmy się, że jednego z nas brakuje, dopiero gdy spotkaliśmy go znowu podczas kolejnego okrążenia. Wróciliśmy do hotelu spoceni i śmierdzący równie potwornie jak owe skarpety Vegarda, którymi niegdyś oberwał Pero. Od razu rzuciłem się pod prysznic – nie macie pojęcia jak cudowne to uczucie! – nawet nie zwracając uwagi na to, co dzieje się w pokoju. Po prysznicem trochę mnie zeszło (no co?, prawdziwy mężczyzna musi dbać o swoją fryzurę!) Dopiero gdy bosko odświeżony wyszedłem z łazienki, owinięty jedynie białym hotelowym ręcznikiem, z ociekającymi wodą i szamponem włosami, zorientowałem się w sytuacji.
No, albo raczej: nie zorientowałem.
Anja siedziała po turecku na podłodze, miętosząc w rękach moją ulubioną poduszkę, której używam w samolocie. Gapiła się w coś, co znajdowało się przed nią, ale w jakimś innym wymiarze, a czego nie widziałem ja. Czasem, widząc ją w podobnym stanie, zaczynam się bać tego, co chodzi jej po głowie. Tym razem jednak najbardziej niespodziewana była sama jej obecność.
Wczoraj, po wizycie Sybilli, było już za późno, by naprawiać to wszystko, co się spierdoliło, bo jest tego w kij i jeszcze więcej. Miałem zamiar iść do niej z samego rana, no ale Alex i te jego rozgrzewki… No cóż, nie ma mocnych na walnięte pomysły papy.
A teraz ona tu była. Przyszła sama i siedzi na podłodze w moim pokoju, bawiąc się moją ulubioną poduszką. Nie wiedziałem co powiedzieć – te wszystkie teksty, które zjednują serca wszelkich osób płci pięknej, nie sprawdzają się w stosunku do Anji. Stałem tylko i patrzyłem na nią, żałując, że nie mogę teraz zajść jej od tyłu i po prostu zaciągnąć do łóżka, kochać się do upadłego, a potem żyć długo i szczęśliwie.
- Mój ojciec nie żyje… - jej cichy głos przerwał moje rozmyślania.
- … Ja… Nie wiem co mogę ci powiedzieć – cholera, co zwykle mówi się w takich sytuacjach? – Radzisz sobie jakoś?
Uśmiechnęła się przelotnie, bez wyrazu. Westchnęła. Jakoś tak ponuro. I wcale jej się nie dziwiłem. Gołym okiem było widać, że jest jej bardzo ciężko. I w dodatku nie miała nikogo, kto mógłby ją w tym wszystkim wesprzeć. A ja, po tych miesiącach życia w związku, wreszcie nauczyłem się paru rzeczy. Chrzanić wszystkie nasze ekscesy, wpadki i przypadki. Chrzanić te cholerne ciche dni i wszystko zło, które ogarnęło nasze światy jak aura wkurwionego Eisenbichlera.
- Na pewno byłoby mi łatwiej… gdybym nie była w tym wszystkim… zupełnie sama – wyznała szczerze.
Ignorując fakt, że byłem mokry i prawie nagi, jeśli nie liczyć hotelowego ręcznika, usiadłem na podłodze obok niej i swoim silnym fannemelowskim ramieniem, przygarnąłem ją do siebie.
- Dziewczyno, ty to masz w życiu pod górkę… - mruknąłem.
- Ale nie sama śmierć jest w tym wszystkim najbardziej szokująca – odezwała się. - Po tym jak zostawił matkę, ojciec naprawdę wrócił do tej kobiety. I mają pięcioro dzieci.
- Pięcioro? – powtórzyłem, nieco zaskoczony. – Fiu! No to mieli trochę roboty… Tylko nie mów mi, że…
- Peter Prevc jest moim bratem.
Nie wiedziałem czy usłyszałem to, co usłyszałem, czy też może poniosła mnie wyobraźnia, bo mój mózg przegrzał się od nadmiernego wysiłku podczas biegania.
- … Co?
- P e t e r  P r e v c  j e s t  m o i m  b r a t e m  !
Tym razem się nie przesłyszałem. Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Już prędzej spodziewałbym się wiadomości o ciąży albo czegoś takiego. Ale to? Pero i cała jego radosna rodzinka Prevców to przyrodnie rodzeństwo mojej byłej dziewczyny? To był szok. Przez dziesięć sekund nie mogłem się otrząsnąć.
- … O  H O F E R Z E  W S Z E C H M O G Ą C Y … !



Tak, wiem, powinnam była postąpić inaczej. Ale działałam instynktownie i zrobiłam to, co w takich sytuacjach robię zawsze.
Uciekłam.
Zostawiłam Prevca zupełnie samego z tym newsem i dałam nogę do pokoju – zupełnie jak Sklett uciekający przed Sybillą – i zamknęłam się w łazience, rzygając ile wlezie. Potem, pod wpływem jakiegoś cholernie silnego impulsu poszłam do pokoju Andersa i usiadłam na podłodze. Musiałam zająć czymś ręce, żeby nie powyrywać sobie włosów z głowy, więc wytarmosiłam tę poduszkę. (Wiem, że Fannis nigdy tego nie zapomni i będzie mi to wypominał do końca życia.)
A propos: szanowny Fannemel rozczarował mnie w tej chwili zupełnie: nie raczył powiedzieć nic konstruktywnego i rzuciwszy wiązką przekleństw we wszystkich dostępnych mu językach, wypadł z pokoju tak jak stał, prawdopodobnie po to, by jak najprędzej podzielić się nowinką z resztą gadatliwej, wścibskiej norweskiej ekipy.
Dzieciak z niego.
Ale ja sama nie jestem lepsza. No, może trochę. Ja przynajmniej zdawałam sobie z tego sprawę i wiedziałam, że muszę coś z tym wszystkim zrobić, a nie zwalać tego na głowę biednego Petera i do końca życia chować się po hotelowych łazienkach.
Niespodziewanie usłyszałam sygnał przychodzącego SMS-a. Wyjęłam telefon z kieszeni spodni i zerknęłam na wyświetlacz.

Dopadnę cię, dziwko.

                Poczułam nieprzyjemny dreszcz, przechodzący mi po plecach.
Co prawda, jako dziewczyna Andersa Fannemela, dostawałam kilkanaście hejterskich SMS-ów dziennie. Zdążyłam już do tego przywyknąć, bo nie było w tym nic dziwnego. Wszystkie dziewczyny skoczków – ba, w ogóle znanych ludzi – mają podobnie. Martine Romøren musiała sześć razy zmieniać adres mailowy, bo pół świata nienawidzi jej tylko za to, że to Martine Romøren. W dodatku widziałam kilka z tych wiadomości… Ja sama zmieniłam skrzynkę pocztową raz i teraz korzystam z tej nieoficjalnej, na którą piszą do mnie tylko znajomi. Od czasu do czasu jednak komuś udaje się przedrzeć przez sieć technicznych zabezpieczeń i nawet na mojej prywatnej skrzynce pojawiają się hejty. Piszą je głównie zazdrosne małolaty i wszystkie sprowadzają się do tego samego: „Nienawidzę cię, szczęściaro, Fannis jest mój!” albo „Jak to jest być jego dziewczyną?”
Ale to było coś nowego.
Do tej pory nie dostawałam SMS-ów z obelgami i groźbami, a to dlatego, że nie udostępniałam jak głupia wszystkim swojego numeru telefonu. W dodatku ta wiadomość była jakaś… złowieszcza. Nie wiem czemu, ale miałam złe przeczucia.
Wyszłam szybko ze skrzynki odbiorczej i schowałam telefon do kieszeni, ale przestałam czuć się tak dobrze jak przed chwilą. Cały czas zdawało mi się, że czuję wibracje przychodzących wiadomości. W dodatku telefon zaczął jakoś dziwnie ciążyć mi w kieszeni. Chciałam to zignorować, a najlepiej ignoruje się jedną rzecz, robiąc drugą, więc postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Wyszłam z pokoju, wiedząc, że musze postąpić właściwie. Poszłam do tej części hotelu, którą zajmowali Słoweńcy. Nie miałam pojęcia gdzie szukać Petera Prevca, a nie chciałam pukać do wszystkich pokojów po kolei. Wprawdzie byłam zdeterminowana, żeby go znaleźć, ale bez przesady. Idiotki robić z siebie nie będę.
Ale co innego mi pozostało?
Szczęście jednak wyjątkowo mi sprzyjało. Bo korytarzem akurat włóczył się Jurij Tepes. Wprawdzie po tym, co na jego ojca wygadują Norwegowie – w tych rozmowach przeplatają się takie przekleństwa, o których lepiej nawet nie wspominać – nie miałam ochoty na konfrontację z dziedzicem jednej z największych szych w świecie skoków, ale Jurij był moim jedynym punktem zaczepienia. Spytany o numer pokoju Mistrza Świata w lotach wymruczał pod nosem jakieś cyferki i rzucił mi lekko pogardliwe spojrzenie. (Cóż, w końcu byłam uznawana za jedną z ekipy Norge-team, przez co niektórzy „wzorowi” automatycznie traktowali mnie jak szubrawca, ale do tego zdążyłam się już przyzwyczaić.)
Podeszłam do odpowiednich drzwi, które – na moje kolejne szczęście – znajdowały się w dość odosobnionym miejscu, na końcu korytarza i zapukałam, starając się wyglądać na pewną siebie. Choć idę o zakład, że nie przekonałabym nawet ślepego.
Drzwi otworzył mi sam Prevc, przez co zmieszałam się jeszcze bardziej. Nie wiedziałam, co w ogóle chcę mu powiedzieć. „Cześć, Peter, miło mi cię poznać, bracie?” Chyba nie. Coś jednak musiałam, w końcu po to tu chyba przyszłam, prawda?
Peter wyglądał na osobę wyrwaną z dłuższej kontemplacji (i mogłabym przysiąc, że wiem czego ona dotyczyła) i tylko patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jakkolwiek z twarzy Hildeły czy Fannemela da się czytać jak z otwartej książki, tak Prevc był nie do przeniknięcia. A jednak, na mój widok na jego twarzy pojawiło się coś na kształt cienia uśmiechu. Nie był to uśmiech w pełnym znaczeniu tego słowa, ale jakiś zarodek.
- Hej – odezwałam się w końcu, trochę cicho. – Przepraszam, że zostawiłam cię na tym balkonie. Ale byłam w szoku – zresztą nadal jestem –  sam rozumiesz…
                - Wejdź – rzucił Prevc, po czym wycofał się do środka, a ja posłusznie podążyłam za nim.
Jego pokój był schludny, żeby nie powiedzieć, wręcz pedancko zadbany. Nawet do części zajmowanej przez Damjana nie mogłam się doczepić. Peter oparł się o ścianę, wsadzając ręce do kieszeni.
- Właściwie chyba powinienem był dawno to zauważyć – odezwał się, po raz pierwszy wypowiadając więcej niż monosylabowy wyraz. Po jego twarzy znów przemknął cień uśmiechu – Masz bałkańską urodę. I wiedziałem, że kogoś mi przypominasz. Jesteś podobna do Domena.
Musiałam patrzeć na niego jak totalna kretynka, bo dorzucił szybko:
- Domen to mój brat.
Pokiwałam głową.
- Wiem. Mój też – zauważyłam. – Przyrodni.
- Rzeczywiście… - przytaknął Peter, rzucając mi rozbawione spojrzenie. Tym razem naprawdę się uśmiechnął. – No to trochę ci się powiększyła rodzina.
- Trochę tak.
- Wiesz, w życiu bym się nie spodziewał… Człowieku, bądź tu mądry i wierz potem w zbiegi okoliczności – zaśmiał się, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Zaraz okaże się, że Noriaki Kasai to tak naprawdę mój zakonspirowany wujaszek.
Uśmiechnęłam się. I odpowiedziałam. Potem jeszcze raz. I kolejny. I tak jakoś potoczyła się rozmowa, choć nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie o czym rozmawialiśmy. Ale to wystarczyło, bym przekonała się do Petera Prevca, podczas gdy do niedawna jego karykatura nawiedzała mnie w koszmarach.
Mam brata. A nawet trzech. Trzech braci i dwie siostry. Piątkę przyrodniego rodzeństwa. Jednak istniał jeszcze ktoś na świecie, kto miał choć część tej samej krwi co ja. W dodatku, ten ktoś od jakiegoś czasu był blisko. I dopiero teraz, tym dziwnym zbiegiem okoliczności się o tym dowiedziałam.
Do tej pory nienawidziłam kobiety, do której wrócił ojciec, kiedy dowiedział się, że moja matka, z którą łączył go tylko romans, zaszła w ciążę. Nienawidziłam ludzi, którzy zabrali mi to, co mi się należało. Ale teraz, gdy już wiem co to za ludzie… ta nienawiść zniknęła. Owszem, zawsze pozostanie mi jakiś żal, ale nie do Petera. Nie do Cene. Ani do żadnego z nich. Tylko do ojca.
I nawet jeśli wszystko odwróci się do góry nogami, będę wiedzieć, że gdzieś jest ktoś, kogo łączy ze mną coś trwalszego niż uczucie. Więzy krwi.
Wróciłam korytarzem do norweskiej części hotelu. Już z daleka słyszałam odgłosy jakiegoś zamieszania. Właściwie, nie powinnam się temu dziwić. Z Norkami zamieszanie trwa 24/7. Tym razem jednak musiała to być jakaś poważniejsza afera, bo Hilde opierał się o ścianę, wyrywając sobie z głowy kłaki, Sybilla darła się coś w niezrozumiałym slangu, a Bardal poklepywał po ramieniu niebywale wkurzonego Fannemela.
- Coś się stało? – spytałam, przyglądając się z niepokojem tej scenie.
Wszystkie głowy odwróciły się do mnie i mogłam do woli podziwiać ich ponure twarze.
- Udupił mnie, do kurwy nędzy! – oznajmił Fannemel, kopiąc w jakiś wyimaginowany przedmiot przez sobą.
- Że… jak?
Ale Fannis już mnie nie słuchał. Strząsnął z siebie dłoń Bardala, odmaszerował agresywnym krokiem i trzasnął drzwiami do pokoju. Popatrzyłam po pozostałych Norwegach, zastanawiając się czy ktoś w końcu wytłumaczy mi, o co tutaj chodzi.
- Alex odsunął Fannisia od konkursów – odezwał się w końcu Velta. – Ma wrócić do Lillehammer, trochę potrenować i jak zacznie znowu skakać jak na Norwega przystało, papa zastanowi się nad jego powrotem. I biedne ego rekordzisty świata poczuło się trochę dotknięte…
Więcej nie musiał mi mówić. Sama wiedziałam. Ignorując usiłującą mnie zatrzymać Sybillę, poszłam w kierunku, w którym zniknął Fannis i stanęłam przed drzwiami.
Musiałam naprawić to, co spaprałam.



Anja stanęła pod drzwiami i zapukała ostrożnie. Gdy nie otrzymała odpowiedzi, ponowiła próbę. Za trzecim razem po prostu weszła, ignorując zasady dobrego zachowania.
Fannemel akurat usiłował wepchnął do swojej torby stertę ubrań, kosmetyków i jeden Bóg wie czego jeszcze. Ten straszny gniew zdążył już go opuścić i jedyne co teraz czuł to żal. Żal do trenera, że ten, zamiast po ludzku rozwiązać problem, wolał wysłać go z dala od siebie. Anders usłyszał odgłos zamykanych drzwi. Odwrócił się. Zobaczył Anję. Westchnął, opierając się o łóżko.
- Pójdę do Alexa – oznajmiła dziewczyna bez zbędnych wstępów, co było do niej raczej niepodobne. – To moja wina.
Fannemel patrzył na nią matowym spojrzeniem, z twarzą zupełnie pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Jedynie pustka w oczach, jaką miał do tej pory, gdzieś znikła.
- To i tak nic nie da, ale idź, jak chcesz – wzruszył ramionami, po czym przyjrzał się uważniej dziewczynie. – Ale najpierw powiedz mi, co według ciebie jest twoją winą?
Anja splotła ręce, spuszczając głowę. Już zaczęła rozważać w myślach możliwość szybkiej ucieczki i wmówienia potem Andersowi, że coś mu się przywidziało, gdy poczuła znów jakiś silny impuls i zmusiła się, by dzielnie podnieść wzrok i wytrzymać spojrzenie. Face to face.
- Wszystko – powiedziała z nienaturalnym spokojem, którego wcale nie czuła. – Począwszy od nieufności, na… zdradzie skończywszy. Do tej pory jakoś sobie z tym radziłam…
- … Nie licząc tego razu, kiedy próbowałaś skończyć ze sobą za pomocą przetykacza do klopa – zauważył Fannemel, czujnie ją obserwując.
Zmieszała się, wyłamując odruchowo palce, ale wzięła głęboki wdech i, ignorując jego komentarz, kontynuowała.
- … ale to wszystko zaszło za daleko. Bo kończy się na tym, że ciebie, Bogu ducha winnego, wywalają z kadry. Tak być dłużej nie może.
Fannemel pokiwał głową. Zgadzał się z nią, od samego początku to mówił: tak dalej być nie może. Trzeba coś w końcu z tym zrobić. Zaczyna się od naprzemiennego godzenia się i zrywania, a kończy na depresji, próbach samobójczych i odsunięciach z kardy.
Anja zwiesiła głowę, nie mając już nic do powiedzenia. Chciała wyjść, pójść do trenera i załatwić to, co miała do załatwienia. Ale nie mogła. Czuła się, jakby jej nogi wrosły w podłogę. Stała więc tylko bezradnie i patrzyła na nogi Fannemela, wciąż tkwiącego w tej samej pozycji.
W końcu jednak Anders nie wytrzymał i podszedł bliżej.
- Masz rację, tak dalej być nie może, do cholery – przyznał. - Więc… nie moglibyśmy jakoś naprawić tego wszystkiego?
Dziewczyna podniosła wzrok znad jego butów, tym razem w napięciu patrząc mu w oczy. A tam dostrzegła całą gamę emocji: od żalu, poprzez nadzieję, aż po pożądanie.
- Ale jak?
- A bo ja to wiem? – Fannemel odgarnął z jej twarzy włosy, zakładając je za uszy. – Nie wiem. Ale ważne, że tego chcę … A ty? – spytał, unosząc jej podbródek tak, by móc bez przeszkód patrzeć jej w oczy. – Chcesz tego?

- Chcę.



Chciałam. Och, jak bardzo tego pragnęłam!
Nie wiedziałam czy nam się to uda, po raz drugi wszystko odbudować, ale byłam pewna, że bardziej będę żałować, jeśli nie spróbujemy. Bo moje życie bez niego było puste, a o zwykłej przyjaźni nawet nie chciałam myśleć, bo naocznie przekonaliśmy się jak kończy się taka „przyjaźń”.
- Dlaczego to robisz? – spytałam szeptem. – Dlaczego wciąż ci zależy, mimo tych wszystkich różnic, które nas dzielą? I mimo błędów, które oboje popełniamy. I mimo tego, że mógłbyś mieć każdą. Dlaczego nadal zależy ci akurat na mnie?
Anders nie odpowiedział od razu. Wziął w dłonie moją drobną twarz i przysunął się tak blisko, że zetknęliśmy się wargami. Poczułam ciepło, rozchodzące się po całym moim wątłym, wychłodzonym ciele. Odwzajemniłam jego gest i byłabym pewnie posunęła się znacznie dalej – tak bardzo brakowało mi jego bliskości – gdyby to on pierwszy nie odsunął się delikatnie.
- Dlatego, że my osobno… to nie funkcjonuje – odpowiedział, ponownie zagarniając kosmyk włosów, który wysmykał się zza ucha. – Dlatego, że nawzajem się uzupełniamy. Dlatego, że razem stajemy się lepsi, niż jesteśmy w pojedynkę – kciukami głaskał moje policzki. – Dlatego, że cię kocham. Wystarczy?
Skinęłam jedynie głową. Nie potrafiłam się więcej odezwać.



Do pełnej sielanki było jednak daleko.
Mimo tego, że wszystko między Anją i Andersem się ułożyło, Alexander Stöckl był nieugięty. Fannemel musi wyjechać, ochłonąć i potrenować w spokoju. Kropka. I koniec dyskusji. I chociaż zarówno Anja, jak i sam skoczek, zarzekali się, że odtąd wszystko będzie szło tak jak należy, trener nie zmienił swojego zdania. Może jedynie zaczął na poważnie zastanawiać się, na ile dziewczyna wpływa na Andersa i jego kondycję.
Tego dnia Fannemel spakował swoje manatki i wsiadł w samolot do Norwegii, by w zaciszu swojego domu i ulubionej skoczni, nabrać dystansu do życia i nauczyć się panować nad emocjami. Nie chciał tego, najbardziej zależało mu na tym, by być przy Anji, ale wiedział że swoim uporem i tak nic nie wskóra, więc ograniczył się tylko do uderzenia raz pięścią w ścianę i zaciśnięcia zębów z bezsilnej złości.
Żadnemu z nich się to nie podobało; to że wyjaśnili między sobą to, co mieli do wyjaśnienia i naprawili to, co było do naprawiania, i właśnie teraz, gdy wszystko zaczęło iść w dobrym kierunku – choć tego akurat nigdy nie możemy być pewni – znowu muszą się rozstać.
To było nie fair. To było jak takie chamskie zagranie losu – daje ci coś, a okazuje się, że i tak nie możesz z tego skorzystać.
Life is brutal.




Włóczyłam się po uliczkach, uważając, by nie zabłądzić. Podziwiałam błękitne niebo Willingen i słońce, które niedługo będzie chylić się ku zachodowi. Na razie jednak jeszcze świeciło i ogrzewało moje plecy, gdy kręciłam się bez celu. Mijałam różnych ludzi, niektórych znałam, niektórych nie, ale większość z nich posyłała mi przelotne uśmiechy.
- Hej, Anka, co tak się sama szlajasz? – dotarł do mnie wesoły głos Sybilli. – Nie chcesz może czasem towarzystwa, hm?
Uśmiechnęłam się.
- Jak się zastanowić… chyba chcę.
Dalej poszłyśmy więc razem. Sybi ciągle coś do mnie mówiła, ale po chwili przestałam ją słuchać i wpatrywałam się tylko w brukowany chodnik przed sobą, świerki rosnące po bokach alejki i chmury, przybierające różne kształty. Jedna z nich była podobna do grzyba, druga do banana. Jeszcze inna do ziemniaka z mordką i nogami.
Miło było tak po prostu pochodzić, bez konkretnego celu, z przyjaciółką u boku. Choć dałabym wiele, żeby zamiast niej mógł być tu Anders, towarzystwo Sybilli też było miłe, przynajmniej w tej chwili. Kupiłyśmy lody w okolicznej budce i skakałyśmy po chodnikowych płytach, usiłując nie nadepnąć na te pęknięte. Sybilla straciła w ten sposób jedną gałkę loda, która rozciapała się na krawężniku, tworząc topniejącą plamę w kształcie serca. Parsknęłyśmy śmiechem i poszłyśmy dalej, a ja próbowałam ochronić swoją miętowo-czekoladową gałkę przed wścibskim jęzorem Sybi i jej nienapchaną gębą.
Nagle poczułam wibracje telefonu. Sięgnęłam do kieszeni, tym razem drżącymi rękami i odblokowałam ekran. A gdy przeczytałam wiadomość, poczułam jak zimny prąd przechodzi mi przez całe ciało.
- Z kim tak romansujesz? – spytała Sybilla, uśmiechając się zaczepnie.
- Co?... A nie, z nikim. Jakiś spam.
Nie czułam się dobrze z tym, że ją okłamuję. I do końca nie wiem, dlaczego tak postąpiłam, i chyba nigdy się nie przekonam. Ale pozorowanie szczęśliwej miałam opanowane niemal do perfekcji, dlatego Sybilla nie naciskała więcej, a mnie taki obrót sprawy odpowiadał. Nie mogłam przestać o tym myśleć, przez co przestałam skupiać się na tym, co dzieje się wokół mnie. I nawet pod prysznicem nie dawało mi to spokoju.
Wieczorem weszłam do łóżka, nakrywając się kołdrą po czubek głowy. Drżałam jak liść na wietrze, mając przed oczami tylko ostatnią wiadomość.

 Zabiję cię. Przysięgam, szmato.

***

Dzisiaj z ogłoszeń parafialnych:
1. I',m sad, because nie mogłam nie zauważyć, że mało Was zostało... cóż, pewnie sama jestem sobie winna, porzucając Was bez słowa na kilka ładnych miesięcy... :P
2. Although, postawiłam sobie za punkt honoru dociągnąć to opowiadanie do końca, choćbym pisała już tylko dla siebie (i po to, by zaśmiecić internet, muahahah ;-;)
3. Potrzebuję pilnie pomocy, a mianowicie: które z tych imion jest lepsze dla bohaterki opowiadania-książki obyczajowo-fantasy: Meredith, Miriam, Lillian czy Arianne? A może ktoś ma jakiś lepszy pomysł?? ;)
4. So, oto właśnie pojawia się kolejny rozdział: Tajemniczy Słoweniec, ruskie techno (hmm, coś niecoś wiem z autopsji na ten temat... :P ) oraz Gwiezdne Wojny w wykonaniu Norwegów (in my dreams Fannela odegrał połączenie Anakina Skywalkera i Yody - no wiecie: czyste zło wzrostu niewiele ponad metr xD) 
5. At the end, kończę na dzisiaj i próbuję wymyślić sensowny next rozdział i sensowne zakończenie.
Pozdrawiam i:
NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI :D :D

piątek, 28 sierpnia 2015


16. Sometimes life is brutal and you don’t know what can you do.




„ To, co nazywamy doświadczeniem, często bywa sumą naszych klęsk. Dlatego patrzymy w przyszłość ze strachem, jak ktoś, kto popełnił wystarczająco dużo głupstw i nie ma odwagi zrobić następnego kroku.” ~ Paulo Coelho



Życie nagle zmieniło się o 180 stopni. Stało się jak rodem z koszmaru sennego, prawdziwa gehenna. Przez pierwszy dzień chyba jeszcze do mnie nie docierało, co w ogóle się wydarzyło. Ale gdy Anja trzymała się z daleka, a minąwszy mnie, odchodziła szybko, nie racząc mnie ani spojrzeniem, ani półsłowem, wreszcie zaczynałem rozumieć. Przyzwyczajać się do tej myśli.
Problem w tym, że nie dało się do tego przyzwyczaić. Za każdym razem to bolało, każdego rana budziłem się z nadzieją, że właśnie skończył się koszmar, a prawdziwe życie przedstawia się bardziej optymistycznie niż wegetacja z cierpieniem na dokładkę.
A w dodatku… Zografski? Realy? Ten wyglądający jak połowa Ruska Bułgar? Aż tak nisko upadłem, że on może mnie zastąpić? Rozumiem że Sybi – w końcu ona to ma skośnie pod sufitem – ale że moja Anja dała się uwieść temu, pożal się Boże, kicajowi?
Nie mogłem zrobić niczego, żeby o tym nie myśleć. Skakać… skoki przestały być frajdą i ucieczką od codzienności. Bo ona była ze mną wszędzie. I przez to nie pozwalała mi robić niczego, na co miałem ochotę. W ogóle niczego. Nawet głupie kwalifikacje przerastały mnie jak mamut mrówkę. Jak Vikersundbakken Wielkiego Krokieta.
Donikąd nie mogłem od tego uciec, nikomu też nie mogłem się wyżalić. Wszyscy przecież już wiedzieli, a poza tym chłopaki nie płaczą, nie? Tak wszyscy mi mówili. Jeden Stjernen milczał, najwidoczniej wykazując coś w rodzaju zrozumienia. A Hilde, mój najlepszy psiapsiel, zamiast przejąć się tym, że zdycham w pokoju, w najlepsze wpierdalał niemieckiego wursta z tym przerośniętym Andreasem Wieżowcem.
- Hej, Fannis! – odezwał się, mieląc zębami jak przeżuwacz – Ja już wiem, co z tobą jest nie tak! Twój problem polega na tym, że ty lubisz czuć się komuś potrzebny. Lubisz czuć, że nie jesteś ludziom obojętny. I pokazujesz to zarówno latając za dziwkami, jak i troszcząc się o Anję.
Wzruszyłem ramionami, rozwalając się na łóżku, zupełnie ignorując Hildełę i jego nowego szwabskiego koleżkę.
Dziwne, jak szybko życie może się zmienić. I to tak diametralnie: od pełni szczęścia, do dołka, apatii i cierpienia. Niby życie to taśmociąg wzlotów i upadków, ale kto powiedział, że będzie tak bardzo bolało? Nikt mnie nie uprzedził. A ja nie pisałem się na takie coś. Chociaż z drugiej strony nikt nie powiedział, że będzie lekko. I nie było. I nie jest. I nie będzie.
Teraz już wiedziałem. Zaczynałem rozumieć samego siebie i swoją dotychczasową postawę moralną wobec ludzkości. Byłem hedonistą, liczyła się tylko dobra zabawa. I wiem dlaczego: bo to było takie proste i takie przyjemne. Po prostu żyć nie umierać, bez zasad, bez bólu, bez konsekwencji.
Hilde namawiał mnie na ‘rozrywkę’, ale nie chciałem. Nie miałem ochoty na żadne laski i żaden seks. Nie w tej chwili. Nawet nie tknąłem alkoholu, nie przyszło mi to do głowy. Zresztą, ostatnio wszystko wzbudzało we mnie odruch wymiotny. Bardalo mówił, że jak boli żołądek, to po porządnym wyrzyganiu czuje się ulgę. Szkoda, że z życiem nie da się tak zrobić; gdyby to było możliwe, rzygałbym ile wlezie, żeby potem zapomnieć i przestać cierpieć, a przynajmniej trochę sobie w tym cierpieniu ulżyć.



- Sovlic, zdajesz sobie sprawę, że nie zatrudniłem cię tutaj dla zabawy, tylko dlatego, że masz dobry wpływ na drużynę. A zwłaszcza na Fannemela. Nie wiem, co dokładnie was łączy, nie wścibiam nosa w życie prywatne skoczków, ale widzę, że z Andersem dzieje się coś niedobrego. Coś się stało?
- Nie wiem; nie, skąd…
- Coś musiało, przypatrz się tylko jego wynikom. Skakaniem tego nie można nazwać. Masz z tym coś zrobić, rozumiesz? Nie wiem co, to ty jesteś psychologiem. Ale dla dobra Andersa i całej drużyny, od jutra przeznaczam waszą godzinę wolnego czasu na sesję psychoterapeutyczną.
- Ale… Myślę… To chyba nie jest wskazane…
- Wręcz przeciwnie, Sovlic. To jest  k o n i e c z n e.




- Usiądź – zaproponowała cicho Anja, czyniąc powinność.
Cała godzina… Gdyby tylko Stöckl wiedział, pewnie nie wydałby takiego strasznego rozporządzenia. Żadne z nich tego nie chciało, oboje czuli napięcie i zdenerwowanie. Całe te ‘sesje’ działały na obojga jeszcze gorzej niż ich brak. Bo niby o czym mieli rozmawiać? Doskonale wiedzą, co jest przyczyną spadku formy Fannemela i jego psychicznego dołka; żadne nie chciało wałkować tego tematu, zaczynać od nowa, ciągnąć retorycznego tabu. Do czego niby to miało prowadzić? Chyba tylko zapuszczać się coraz dalej i dalej w bezdroża...
Fannemel usiadł na łóżku, Anja na stołku. Wpatrywali się w siebie w milczeniu. Po co to ciągnąć? Anja wiedziała, że powinna się odezwać, podejść do sprawy czysto zawodowo, nie może patrzeć na swoje uczucia. Musi być obiektywna. Wiedziała, że mimo wszystko powinna się przemóc. Ale rozumiała, że nie może szukać innego wyjaśnienia, bo go po prostu nie ma. Więc milczała. Oboje milczeli. Długo, bardzo długo. Cisza dzwoniła w pokoju i w nich samych.
Fannemel wstał.
- To bez sensu.
Tak jakby ona tego nie wiedziała. To było całkowicie bezsensowne, nie przynosiło żadnych korzystnych rezultatów. Ale Stöckl nie wiedział, nie znał prawdy. Nawet nie domyślał się, że problemy mają źródło właśnie w Anji, ona sama to wiedziała. Patrząc uparcie, nieśmiało na Fannemela, starała się nie okazywać mu, jak bardzo brakuje jej tego starego życia. Że nie może znieść tej obcości i chłodu, że ciężko jej być przy nim, ale nie z nim.
- … Możesz wyjść, jeśli chcesz.
Powiedziane wprost. Anja miała nadzieję, że nie zabrzmiało to jak próba pozbycia się go z pokoju, ale nie miała sił myśleć nad dobraniem innych wyrazów. Bo jeśli chciałaby wyrazić to, co naprawdę czuje, nie umiałaby. Byłoby to zbyt chaotyczne. Paradoksalnie, chciała, żeby został. Tak: właśnie został. Ale nie w sensie ‘został w pokoju’. Tylko został sobą. Tutaj. Taki jak dawniej. Ale równocześnie wiedziała, że to nie jest możliwe.
Wyszedł bez słowa, a zamykając drzwi, zerknął jeszcze przez szparę. Ale nie mógł nic zrobić. Bezsilnie zamknął się w pokoju, pozwalając, by monotonna paplanina Hilde ukoiła jego zszarpane nerwy; w końcu słowa zlały się w jeden potok, a żarówka stłumiła blask. Nastała cisza.
Ale nie spokój.




Sybilla weszła do pokoju, chcąc pocieszyć Anję, a przynajmniej z nią porozmawiać. Nie uczyniła tego, od wyznania Fannemelowi prawdy. Ale uznała, że wreszcie jest czas na rozmowę. W końcu nie można przemilczać delikatnych tematów do końca życia. Zastała ją, klęczącą na podłodze, trzymającą w rękach jaskrawe pudełeczko.
- Co to? – spytała Sybi, podejrzliwie przyglądając się opakowaniu.
- Nic – odburknęła Anja, rzucając tym czymś prosto w Sybillę, która w locie złapała przedmiot. – Zabierz to ode mnie, błagam. Zabierz to, zanim naprawdę zrobię coś głupiego.
- Ale… ty chyba nie chciałaś…
- Chciałam.
Sybilla wpatrywała się w Anję, próbując zrozumieć. Ale nie potrafiła. Nie była psychologiem, nie wiedziała co teraz powiedzieć. Zresztą, co takie wredne babsko jak ona, goniąca za swoimi przyziemnymi pragnieniami, emanująca agresją na odległość dziesięciu mil morskich, mogła wiedzieć o delikatności? Jednak coś wiedziała. Wiedziała, że nie powinna teraz się wściekać ani odstawiać scen, jak to początkowo sobie zaplanowała.
- Ty chyba do reszty zgłupiałaś – mruknęła tylko, usadawiając się na dywanie obok przyjaciółki. – Samobójstwo? Serio? Już tak nisko upadłaś?
- Nie, Sybi, wiem że to bez sensu – powiedziała Anja, odgarniając sobie z twarzy czarne włosy. – Ja… sporo teraz myślałam. Miałam trochę czasu na to… I doszłam do wniosku, że… że widocznie tak miało być. Już wtedy, po imprezie, powinnam była się domyślić, że ja i Fannis… że my razem; ten związek nie ma przyszłości. Historia lubi się powtarzać: skoro raz się stało, stanie się i drugi, skoro jedno zawiodło, drugie też może. Próbowaliśmy, nie wyszło. Może pora wreszcie się z tym pogodzić? I ułożyć sobie życie na nowo?
- Dzielna jesteś. Tak trzymaj, kochana.
- Ale tym razem nie popełnię więcej tego błędu – ciągnęła dziewczyna. – Już z nikim się nie zwiążę. To chyba jedyny sposób na to, żeby ochronić się przez późniejszym cierpieniem… chociaż… Sybi, cholernie mi brakuje Fannisa…
- Ja wiem, Anju – Angielka objęła ją ramieniem. – Ale jesteś silna, naprawdę; dasz sobie radę. To wszystko się jakoś ułoży. Może nawet lepiej, kto wie? Ale, póki co, obiecaj mi, że do tej pory nie skoczysz z mostu, nie połkniesz żadnego cholerstwa, nie podetniesz sobie żył, ani nie odważysz się rąbnąć krótkofalówki Waltera, tak jak Sklecio i Atle – którzy skończyli na szorowaniu kibla Hoffcia swoimi szczoteczkami do zębów – bo w przeciwnym razie będę musiała wysłać cię do czubków. Chcesz tego?
- Nie.
- Obiecujesz?
- Tak, Sybi. Obiecuję. Ja… tak naprawdę wcale tego nie chcę … Wiesz czego chcę najbardziej? Najbardziej chcę żyć; tak po prostu, bez zbędnego cierpienia.
Sybilla popatrzyła na dziewczynę ze współczuciem.
- Żeby to było takie proste, Anka…



Sybilla podjęła się tej próby. Podeszła do drzwi Bajkolandii i zapukała energicznie. Nie usłyszała żadnego zaproszenia, ale też się go wcale nie spodziewała, więc odczekawszy chwilę, sama weszła do środka.
Fannemel siedział na swoim łóżku, zrezygnowany, już od dłuższej chwili. Zresztą, każdy skrawek wolnego czasu spędzał ostatnio w ten sposób. Podniósł głowę, ukazując cierpiące oblicze.
- Hej, Fannis – odezwała się Sybi.
Fannemel skinął głową bez wyrazu. Nawet nie próbował się uśmiechnąć.
- Długo tak siedzisz?
Kolejne skinięcie głową. Anders westchnął bezgłośnie.
- Co chciałaś? – spytał matowym głosem.
- Pogadać.
Fannemel znowu pokiwał głową, bez przekonania. Jakoś nie miał zbytnio ochoty na rozmowę.
- Chodzi ci o Anję, prawda?
Sybilla przytaknęła.
- Jesteś bardzo zły? – zaryzykowała pierwsze pytanie.
Anders wzruszył ramionami.
- Nie jestem zły  - odparł po chwili, z pewną dozą niepewności zerkając na Sybillę. – Nie mogę być na nią zły; że też musiałem się tak zakochać…
- Ty ją naprawdę kochasz?
Fannemel przytaknął z rozpaczą, po czym spuścił głowę i gapił się beznadziejnie w dywan, obok stóp Sybilli.
- To… dlaczego z nią nie porozmawiasz? – spytała ona, obawiając się trochę reakcji Andersa.
- … Bo to za bardzo boli. Ja nie wiem, nie umiałbym… - urwał Fannemel, nie potrafiąc dokończyć. – Cholera, nie wiem co z sobą zrobić. Do tej pory miałem dokładnie w dupie uczucia tych wszystkich lasencji, które przeleciałem - no wiesz, pierwsza żelazna zasada Kodeksu Fannemela: nie przywiązuj się do kobiety, z którą łączy cię tylko numerek – ale nie miałem pojęcia… Nie wiedziałem, że to aż tak boli. A Anja… Wiesz, Sybi, moje życie było proste – rozumiesz: skoki, treningi, osiągnięcia, laski… - bezproblemowe. I mi się cholernie podobało. Ale… Anja podoba mi się jeszcze bardziej …
Sybilla spojrzała na niego uważnie.
- Jeśli naprawdę ci na niej zależy, idź do niej – odezwała się z powagą.
- Ale ona sama mi powiedziała…
- Widzę, że muszę powiedzieć to wprost, bo się nie rozumiemy. Człowieku, nieszczęśliwy, bez krzty kojarzenia faktów: czy ty nie rozumiesz, że powiedziała to tylko po to, żebyś nie musiał o niej myśleć i żebyś ty nie miał wyrzutów? Wiem, że mieliście do tematu imprezy Ziemniaka nie wracać, ale ja ci przypomnę, jak to było wtedy, pamiętasz? Tak wiem, że Anja zrobiła coś gorszego i to na trzeźwo, ale nie możesz patrzeć tylko przez ten pryzmat, bo wyszedłbyś na hipokrytę. Jeśli ją kochasz, to nie czekaj aż stanie się coś złego, tylko idź do niej teraz. Bo potem może być za późno.
- Jak to: za późno?
- Ty chyba nie myślisz, że jej jest lekko. Załamała się. Jest zdesperowana do tego stopnia, że przez chwilę gotowa była nawet połknąć jakiś tani przetykacz do kibla – Sybilla rzuciła pudełko na kolana Andersa. Wziął je do rąk i obejrzał, czując jak budzi się w nim niepokój.
- Znaczy… popełnić samobójstwo…? Anja…? – Fannemel zbladł, zrobiło mu się słabo. - Moja Anja…? Chciała… się zabić…?
- Chciała. Przez chwilę. Potem skapowała chyba, że to błąd. A ja wymogłam na niej obietnicę, że więcej prób harakiri nie będzie, ale… Fannis, ona teraz przechodzi ciężkie chwile.
- Do cholery, Sybi, ja też przechodzę ciężkie chwile! – wybuchnął w końcu Anders. – Czy do ciebie to nie dociera?! Naskakujesz na mnie jakbym to ja zrobił coś złego! Pierwszy raz w życiu naprawdę kogoś kocham – pomijając taką jedną w pierwszej gimnazjum, ale głupia była jak deska stołowa – i nawet próbowałem zerwać z nałogami, ale nie! Wszystko i tak musi się pierdolić! Więc, kurwa mać, przestań chrzanić do mnie, jakbym to ja był winny tej całej cholernej sytuacji!
- Dobra, Fannis, luz, przestań się na mnie wydzierać – wzdrygnęła się Sybilla. – Nie przyszłam to po to, żeby ci nawrzucać, tylko żebyś przemyślał swoją postawę wobec, jak to nazwałeś, tej sytuacji.
- Uważasz, że to ja zrobiłem cos źle?
- Uważam po prostu, że zrobiłeś zbyt mało, żeby temu zapobiec albo to naprawić … A teraz wybacz, muszę iść pilnować twojej eks, żeby znowu nie było takiej sytuacji, że błaga mnie, bym ją powstrzymała.
Sybilla wyszła, zostawiając Fannemela z ciężkimi myślami. Zrobiła to, co uznała za słuszne. Choć nie była psychologiem, miała nadzieję na trafność swojej ingerencji. I chciała wierzyć, że pchnęła to wszystko choć trochę.
W tę lub tamtą, ale którąś stronę.




To wszystko potoczyło się nie tak.
Nie wiem, co zapoczątkowało tę reakcję łańcuchową, niszczącą całe moje życie, ale wiem że zrobiło to skutecznie. W ciągu dosłownie półtora miesiąca w gruzach legło wszystko, fundamenty naszego szczęścia. Ktoś o wielkiej mądrości miał rację, mówiąc że imprezy zostawiają zgliszcza.
… A nie, to był Hilde, sorka.
Co prawda te słowa miały znaczenie dosłowne, ale w przenośni też sprawdziły się doskonale. Chociaż… czy można nazwać przenośnią to, co się dzieje naprawdę? I nie jest ani trochę sparafrazowane. Niestety. To takie… melodramatyczne.
Velta oglądał ostatnio jakiś włoski melodramat, nie pamiętam tytułu, bo takie filmy to omijam szerokim łukiem. Takie tam dołowanie na ekranie. Ale spędziłem tamten wieczór, oglądając razem z nim, z tę różnicą, że w przeciwieństwie do zadowolonego Żółwia, ja byłem trochę bardziej sceptycznie nastawiony do romansideł. Rune płakał, gdy miłosny świat Aleksandro i Franceski obrócił się w niwecz. Ja, niewzruszony Fannemel, nie okazałem żadnego współczucia, ograniczyłem się jedynie do cichego wyśmiewania wyolbrzymionych uczuć, tragizmu i łez oraz podskakiwania na sofie podczas scen erotycznych. Chyba zasnąłem, gdy zapłakana France’ szlochała coś do swojego kochanka. I tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, jak ten cały film o bliżej nieokreślonym tytule się zakończył. Nie wiem, dlaczego jakoś nagle mnie to zainteresowało, ale udałem się do kanciapy Żółwia, żeby się dowiedzieć.
- Weekend w Mediolanie? – niemal natychmiast odgadł Rune, słysząc imiona bohaterów. – To oglądaliśmy dwa lata temu, gdy szła premiera. Czemu tak nagle sobie przypomniałeś?
- Powiedzmy, że chcę poznać zakończenie.
- To był pięęękny happy end. Po długim obopólnym cierpieniu, kilku nieudanych romansach Aleksandra i anoreksji Franceski, (mało brakło, aby jej na tym świecie zabrakło), wpadli na siebie przypadkiem i z powrotem byli razem. A po twojemu: przeprosiny, seks i wszystko było cacy; i żyli długo i szczęśliwie, amen. I nie musisz mi dziękować, jak coś to znam fabuły wszystkich filmów, które oglądałem. Ostatnio nie było nic ciekawego, wyobraź sobie, na żadnym kanale. Poszedłem więc sobie do Wiewióra i oglądaliśmy polskie seriale. Z napisami. Zajebista fabuła, Fannis. Dużo płaczu, dużo zdrad i duuuużo seksu. Serio, musisz kiedyś spróbować.
- Szczerze, dear Turtle? Wolałbym seks bez tego całego aj-waj-i-płakania.
- Och, Fannis, ty to zawsze… po najmniejszej linii oporu – uśmiechnął się Velta, odrobinę protekcjonalnie.
Wróciłem do siebie. Ale nie mogłem spokojnie leżeć na łóżku. W dodatku sam, bo Hilde, jak to Hilde, zapewne znalazł sobie lepszą rozrywkę na wieczór niż wysłuchiwanie westchnień Krasnala. Coś męczyło mnie w podświadomości. To żadna nowość, od czasu… wiadomo jakiego, to coś męczyło mnie bezustannie. Ale teraz nabrało jeszcze innego charakteru męczenia. Jakichś cichych wyrzutów sumienia, jakbym czegoś nie zrobił. A przecież zrobiłem wszystko, co było można zrobić. Bo praktycznie nie można było nic zrobić.
… Chyba że tak tylko się usprawiedliwiam? Może jednak coś przegapiłem? Nie potrafiłem stawić czoła życiu i uciekłem do pokoju, zamykając się na świat. I leżałem tak cały czas, nic nie robiąc, czekając chyba na jakiś cud.
I dotarło do mnie, że… nie mogę czekać. Bo cuda wprawdzie się zdarzają, ale jakoś specjalnie nie można było na nie liczyć. Nawet tandetni bohaterowie melodramatów potrafili zrobić coś ze sobą i wszystko naprawić.
Tak, czas z tym coś zrobić. Bo cierpimy oboje, tęsknimy oboje. Za sobą. Brak nam siebie, ale ta duma i strach równocześnie nie pozwalają działać. Wprawdzie Anja zawiniła, ale jak to mówi Sybi, hipokrytą nie jestem i czysty też nie jestem. Rzeczą ludzką jest błądzić. A teraz czas z tym coś zrobić. I zrobię to ja, wracając do życia.
Spokojnie, Anju, wszystko będzie dobrze. Fannis wrócił, Fannis jest tu.
            I weźmie sprawy w swoje łapki.
           ***

           Ufffff, wreszcie coś!
           Strasznie mi przykro, że minęło tak dużo czasu odkąd między Fannelką i Anją wszystko się rozwaliło, ale już zmierzam, by wziąć pióro we własne ręce (... to znaczy: klawiaturę) i tym samym ich losy także ;) W końcu "Fannis wrócił, Fannis jest tu" - i to samo mogę chyba powiedzieć o sobie.
        Dodam, że ten rozdział pojawił się tutaj jako pewien rodzaj pocieszenia na koniec wakacji ;-; (A w tym roku egzaminy, będzie pogrom i masakroza.)
       + pewna zapowiedź (jak ktoś nie lubi spojlerów, lepiej niech ominie ten akapit): w następnym rozdziale pojawi się wreszcie oczekiwany Tajemniczy Słoweniec i nie tylko, więc biorę się ostro do roboty.
       Pozdrawiam ciepło, jak resztki wakacyjnego słoneczka ;)
      Buziaki :*
         

środa, 19 sierpnia 2015


OGŁOSZENIE PARAFIALNE

Mesdames et Messieurs
                ... czyli ci, którzy pozostali (o ile ktoś taki jeszcze istnieje... ;) )
                Przeglądałam ostatnio tego bloga, zwracając szczególną uwagę na ostatnie komentarze. Szczerze powiedziawszy, jestem zaskoczona Waszymi prośbami o kontynuowanie pisania - bardzo na plus i bardzo Wam wszystkim dziękuję za miłe słowa. Musze przyznać, mam przez Was teraz poczucie winy, że porzuciłam to wszystko, nie napisawszy wciąż "THE END". Dlatego postanowiłam trochę to sprostować.
                Wybaczcie, że od długiego czasu nie dawałam żadnego znaku życia. Ale jeśli ktoś się martwi, to zapewniam, że żyję i piszę, choć może niekoniecznie to, co powinnam pisać.
             At first: jednym z głównych powodów, dla którego od maja nie pojawiają się kolejne rozdziały, jest brak weny. Mam na myśli tę 'dobrą wenę', z której powstają kreatywne rozdziały, a nie jakiej bezsensowne wypociny... Może to dlatego, że brak kontaktów ze skocznym światem powoduje małą ilość inspiracji, a może dlatego, że wzięłam się ostatnio za pisanie czegoś znacznie grubszego niż kilku(nasto)rozdziałowe opowiadanie. Musicie wybaczyć mi chwilowy brak zaangażowania, ale jestem zajęta pisaniem "czegoś", co mam nadzieję, że kiedyś stanie się książką, tym razem zupełnie niezwiązaną ze skokami. A kiedy już skończę i okaże się, że został mi jeszcze margines czasu, może wezmę się za pisanie jakiegoś nowego opowiadania. (W zasadzie mam już nawet kilka pomysłów...)
           Jednak nie martwcie się, obiecuję, że nie pozwolę 'Fanji' tak po prostu zapaść się pod ziemię, (zwłaszcza w sytuacji, kiedy nie zdążyli jeszcze wszystkiego wyjaśnić), To byłoby złe, zarówno wobec Was, jak i mojego wyimaginowanego skocznego światka i jego międzynarodowej ekipy. (No i musi pojawić się jeszcze ów "Tajemniczy Słoweniec" ;) ) Jak mówiłam, nie porzucę tego opowiadania, nie dokończywszy go - w przeciwieństwie do 99% pisanych wcześniej opowiadań "do szuflady".
         Więc, tak już na zakończenie: postaram się, żeby w możliwie niedługim - stosunkowo - czasie pojawiła się jakaś nowość, choć nie obiecuję, że powali Was na kolana...
        Pozdrawiam cieplutko! :)
        Buziaki :*
        /W.

niedziela, 17 maja 2015


15. … but you return could mean the end.





- Wszystko minie, zobaczysz – powiedział Andreas, po wysłuchaniu chaotycznej opowieści.
- … Kiedy? To jest takie… trwałe. To nie jest zwykły podryw w kawiarni, Andi.
- Ja wiem, że teraz to się wydaje niemożliwe, ale minie na pewno, uwierz.
Nie wierzyła. Jak mogła wierzyć? Po tym, co się stało, jak to wszystko ma się ułożyć? To było niewykonalne. Wellinger twierdził wprawdzie, że zdarzają się gorsze historie, ale co taki dzieciak o tym może wiedzieć? Nie ma jeszcze doświadczenia, pewnie nie potrafi wczuć się w jej sytuację. Ale mimo tego, to jego wybrała do zwierzeń. I wiedziała dlaczego: bo tylko jemu mogła powiedzieć, co się stało. Znała go z czterech zdań rozmowy, ale czuła że może bardziej zaufać jemu niż Sybilli. Zwłaszcza, że w tej sytuacji, reakcja Blake’ówny była nieprzewidywalna. A Sylvii nie było. Więc kto jeszcze pozostał zagubionej dziewczynie? – Andreas Wellinger, sam zaproponowawszy jej swoją pomoc. Na ‘w-razie-czego’, co znalazło się szybciej niż oboje się spodziewali.
Pierwotnie Anja nie chciała dopuścić go do głosu, snuła tylko swoją pesymistyczną wersję wydarzeń, opowiadała o czarnej wizji przyszłości, po cichu wymagając, żeby Andreas jej przytakiwał. Ale on nie miał takiego zamiaru. W ten sposób wcale by jej nie pomógł, a prawda chyba wcale nie przedstawiała się tak źle. W końcu dziewczyna pozwoliła Andiemu mówić, przetrawiając jego słowa, zastanawiając się nad każdym zdaniem i jego prawdziwością.
- Bez sensu to wszystko… - pociągnęła nosem, wcale nie mając zamiaru powstrzymywać łez. Nie wstydziła się ich, lecz bardziej samej siebie. – Chyba… chyba odejdę. Nie chcę, żeby się… dowiedział.
Andreas zmarszczył czoło, zastanawiając się nad dobrą radą. Nie chciał powiedzieć czegoś bez sensu, żeby nie narazić Anji na dodatkowe krzywdy. Nie chciał tego, chociażby z tego powodu, że mu zaufała, choć na to nie liczył. Lubił pomagać ludziom, udzielać dobrych rad. Kiedyś na poważnie zastanawiał się nad zostaniem psychologiem Niemców zamiast skoczkiem kadry. Ale podjął inną decyzję, a inne, niespełnione aspiracje, nadrabiał pomaganiem przypadkowym ludziom. Teraz wysilał swoje talenty i szare komórki, chcąc znaleźć alternatywne wyjście dla tej dziewczyny, która zaufała mu, zupełnie nie wiadomo dlaczego. Wczoraj zachowywała się tak, jakby nie ufała nikomu.
- … Lepiej, żebyś mu powiedziała – odezwał się w końcu, starannie dobierając słowa, ważąc każdy wyraz. – W końcu i tak się dowie, wiesz o tym. Może lepiej żeby dowiedział się od ciebie?
- … Złamię mu serce.
- Prędzej to zrobisz, jeśli zostawisz go bez słowa, a potem dowie się od jakiegoś namolnego plotkarza.
Anja staczała wewnętrzną bitwę sama ze sobą. Z jednej strony tak, z drugiej strony nie. Tak i nie, tylko ‘tak’ i ‘nie’, żadnych półśrodków, pomocnych głosów w głowie. Jak tu dokonać bilansu? Jak wybrać? Ciężko jest wierzyć sobie, a równocześnie słuchać się innych osób. Ale… skoro ona w siebie nie wierzy, to może ci inni mają rację? Może warto czasem posłuchać osoby trzeciej, nie wplątanej w to całe gówno? Skoro każda decyzja przez nią podjęta, samotnie, wpędziła ją w mniejsze lub większe kłopoty, to lepiej przedłożyć rady Andreasa ponad wynik swojej wewnętrznej bitwy…?
- Ja… chyba to zakończę, wiesz? – odezwała się niepewnie. – Może… może po prostu tak miało być?
- Skoro uważasz, że nie ma innego wyjścia…
To nie miało być tak. Chciała, żeby zaprzeczył, zaoponował, truł jej do głowy inne prawdy, chciał ją przekonać do zmiany decyzji. Być może wtedy zachciałaby walczyć. Żeby pokazać wszystkim, że nie podda się nigdy, bez względu na wszystko. A potwierdzenie jej słów, potwierdzenie, że może mieć rację, zniechęciło ją na starcie. Bo to oznaczało, że nie ma dla niej szans, że tym razem podejmuje dobrą decyzję; czyli jej błędy nie są kwestią wprawy, ale głupoty. Czyli tym razem wie, jaką decyzję podjąć. Ale ta świadomość nie przynosiła wcale ulgi.
- Powiem mu to… jak … będę gotowa – powinna była powiedzieć:  j e ś l i  będę gotowa.
Wstała, żeby odejść. Zatrzymała się w drzwiach, chcąc wyrzucić z siebie zdanie, które raniło ją od środka, a którego bała się powiedzieć.
- Jestem złym człowiekiem…
- Nieprawda. Nie jesteś wcale zła, tylko zagubiona. Trochę pobłądziłaś po drodze, pomyliłaś kierunki. Każdy ma do tego prawo, zwłaszcza jeśli nie posiada dobrej mapy. Bo nikt nie ma GPS’a, który potrafiłby wskazać właściwą drogę w życiu. Tak jest, było i będzie. To mogło się zdarzyć każdemu, naprawdę. Idź już spokojnie i przestań się zamartwiać, pokręcisz się w kółko, popytasz o drogę, a w końcu ją znajdziesz. Tylko szukaj. Nie poddawaj się.
- Jeśli tylko starczy mi sił…
Wyszła, nie wiedząc, gdzie może się udać. Na korytarzu zatrzymała się, gdy coś do niej dotarło i zawróciła z powrotem. Wellinger nadal siedział w tej samej pozycji na łóżku.
- Zapomniałam…: Dziękuję. Za dobre słowo – odezwała się Anja. – Nie wiem, czemu przyszłam akurat do ciebie, ale chyba… potrzebowałam kogoś obiektywnego, kto nie jest ze mną związany uczuciowo.
- Drobiazg. To znaczy: drobiazg dla mnie. Dla ciebie z pewnością nie.
Wyszła, obijając się o ściany. Zastanawiała się, gdzie ma iść, z kim porozmawiać, z kim  b y ć . Skończył się jeden rozdział w jej życiu, czas na nowy. Zaczął się dość gwałtownie, a jego skutki były jak dotąd wstrząsające. Dużo się zdarzyło, dużo złych rzeczy się zdarzyło, dużo błędów zostało popełnionych. Wśród nich ten jeden, największy… Komu się przyznać? Komu, oprócz Andiego? Och, nie ma nikogo, nie ma zaufanej osoby: jednej nie ma, druga nie może się o tym dowiedzieć, trzecia jak się dowie to zabije, a czwartą Anja właśnie straciła. Właśnie przez to. I co teraz?
Teraz nic. Teraz trzeba wyjść na spotkanie konsekwencjom. Skoro już popełniła błąd, to musi się teraz do niego przyznać. Co będzie trudne. Trudniejsze niż najbardziej niebezpieczny wyczyn w jej życiu. Ale nawarzyła sobie piwa i teraz będzie musiała go wypić. Nie lubiła piwa; piła je raz w życiu: było paskudne, gorzkie… gorzkie jak jej życie. Gorzkie jak konsekwencje jej czynu. Cierpkie, jak wyduszenie z siebie tych słów i oczekiwanie na reakcję.
Siedziała w pokoju, gapiąc się przez okno na szary świat. Wsłuchiwała się w deszcz, padający na zewnątrz. To tylko kapiące krople wody. Tak jak łzy. A po deszczu i burzy przychodzi słońce. Zawsze. Prawda?
Ta pogoda tylko dodatkowo ją zasmucała. Wszystko dookoła było szare, smutne i mokre, czarne chmury spowijały niebo gęsto. Na zewnątrz nie było widać żywego ducha. Wszystko chowa się na deszcz i przeczekuje go w suchym miejscu.
- … Przecież to nie moja wina, że Ziemniak postanowił zrobić sobie basen w mojej łazience! – wydarła się Sybilla, wchodząc bez ostrzeżenia do pokoju Anji. Zamknąwszy drzwi, zwróciła się do dziewczyny. – Zalali mi pokój. No zepsuli po prostu zawór wody, a ja rybą nie jestem i w akwarium mieszkać nie będę, o nie! Słuchaj, Anka, mogę zostać u ciebie na parę nocek? Wiem, że ostatnio trochę między nami nie teges, ale to da się naprawić.
Anja przytaknęła niemrawo i zmusiła się, żeby odwrócić głowę w kierunku Sybilli. Powiedzieć jej pierwszej? Właściwie dlaczego nie? Równie dobrze może zacząć od niej jak od kogokolwiek innego. W końcu, to tylko Sybi, będzie miała już doświadczenie i przygotuje się na taką rozmowę z Fannemelem…
- Ej, ty cos chyba nie w humorze? – zauważyła Sybilla. – Smutną masz buźkę. Stało się coś?
- Nooo… tak jakby. Boże, Sybi, ja… zrobiłam coś… strasznego.
- Co? Zabiłaś kogoś? Pobiłaś? Zgwałciłaś?... Rany boskie, Anka, ty?! Aż boję się, co to może być…!
- Powiem ci… powiem. Ale proszę… nie przerywaj mi, daj mi opowiedzieć do końca. Jak skończę to możesz mnie udusić, ale… błagam, nie przerywaj.
- Spoko, Anju. Znasz mnie przecież.
Właśnie tego się obawiam.
Anja zaczęła. Najpierw stosunkowo spokojnie. Z trudem jednak przyszło jej opanować drżenie głosu. Z czasem zaczęła się jąkać i mówić dość chaotycznie. Gdy doszła do najważniejszego, zacięła się i przez chwilę nie mogła dokończyć. Ciężko jej było przeżywać to jeszcze raz, od nowa. W kółko i w kółko. Ale wiedziała, że musi dociągnąć opowieść do końca. I dosłownie, i przenośnie. Bo jej historia jeszcze się nie skończyła. A zakończenie dopisze sama, choć boi się, że atrament w piórze skończy się, zanim postawi ostatnią kropkę i napisze ‘The End’. Jednak udało jej się zakończyć opowiadanie, powstrzymując spazmy. Pozwoliła sobie jedynie na pociąganie nosem i niehamowanie łez, płynących po jej policzkach.
Sybilla z początku słuchała wszystkiego z grobową miną, nie zdradzającą żadnych skrajnych uczuć. Zerkała od czasu do czasu na Anję, próbując wyprzedzić opowiadanie i samej dopisać kawałek. Ale nie udawało jej się i zaskakiwały ją dalsze wydarzenia. Coraz szerzej wybałuszała oczy i otwierała usta. Opis wieczoru wstrząsnął nią bardzo mocno. Stała zszokowana, nie wierząc w to co usłyszała. Rozglądała się w oszołomieniu po pokoju, szukając przedmiotu, na którym mogłaby się wyżyć. W końcu jej wzrok, a następnie palce spoczęły na czarnym staniku z Victoria’s Seecret zrobionym z niezwykle wytrzymałego materiału. Bawiła się nim, mięła go w dłoniach, zagryzając zęby. W końcu w wyniku chaotycznych ruchów rąk, związała go w supeł od stryczka…
A gdyby tak…
Angielka zaczęła popadać od skrajności w skrajność: od współczucia dla Anji, po frustrację i wręcz nienawiść. Anja i Vladi? Vladi i Anja…? Razem…?
- Kurwa mać… - i wyjście z pokoju.
To była cała reakcja Sybilli. Chyba przytłoczyło ją to wszystko aż tak, że nie mogła podjąć innych kroków. I Anja w duchu cieszyła się z tego (jeśli osoba w jej stanie może się cieszyć). W końcu bądź co bądź, spodziewała się gorszej awantury. Chociaż z drugiej strony mogła mieć pewność, że jej przyjaźń z Angielką skończyła się raz na zawsze. Przecież Sybi nigdy nie wybaczy jej tego, że… no, powiedzmy to szczerze: przespała się z jej potencjalnym chłopakiem.
Zawiodłaś, Anju. Na całej linii, w każdej swojej roli społecznej: jako przyjaciółka, jako partnerka, nawet jako znajoma. Jako psycholog też. Bolała ją utrata Sybilli, nawet jeśli ta przyjaźń i tak już była na granicy rozpadu. To i tak było przykre: stracić przyjaciela.

Sybi wróciła dopiero późnym wieczorem. Anja nie widziała jej wcześniej, sama nie poszła nawet na obiad ani na kolację. Nic nie jadła od poprzedniego dnia. Ale nie miała nawet na to ochoty. Po co jeść? Może zdąży umrzeć zanim coś się wydarzy? Śmierć z głodu, a nie z czyjeś ręki – to wcale nie taka zła śmierć. Właściwie każda śmierć nie ze strony Alexa lub Sybilli była dobrą śmiercią.
Ta druga właśnie pojawiła się w pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. Stanęła za progiem, miętosząc w rękach swój najlepszy stanik, zawiązany na kształt stryczka. Anja przeraziła się, widząc to, ale odetchnęła nieco, gdy Sybilla, zamiast rzucić się na nią i ją powiesić czy udusić, czy oba naraz, odłożyła fragment swojej bielizny na podłogę.
- Sybi…
- Cicho – przerwała Angielka Anji, zanim ta zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej. – Nic nie mów, nie odzywaj się… Ehhh… Myślałam czy nie nawrzeszczeć na ciebie, nie nazwać cię pieprzoną dziwką i tak dalej, może dać ci w gębę, bo sobie na to zasłużyłaś.
- Więc dlaczego…
- Nie, nie zrobię tego. Wiesz, długo chodziłam w kółko po korytarzu, po mieście, no wszędzie po prostu i przeklinałam cię, złorzeczyłam, klęłam jak szewc, no nikt mnie chyba bardziej nie wkurwił niż ty… W końcu napatoczył się ten cały owładnięty obsesją ratowania świata Andreas W., napieprzający w kółko o przebaczeniu i potędze przyjaźni. I mówił tak przekonująco, że to kupiłam i zrozumiałam. Przecież nie zrobiłaś tego po to, żeby mnie upokorzyć. A ten zdrajca i tak nie zwróciłby na mnie uwagi, bo ma jeszcze tę swoją całą Petrę, która kocha go jeszcze bardziej zazdrośnie niż ja. Po długim myśleniu doszłam do wniosku… że tak naprawdę przez to nic nie straciłam. A ty… ty straciłaś wszystko.
- Dzięki za podsumowanie, ale…
- Oprócz mnie, Anju – Sybilla podeszła do dziewczyny, usiadła na jej łóżku i przygarnęła ją do siebie, zaskakując ją tym samym. – To po części jest też moja wina: odwróciłam się od ciebie i zostawiłam się samą z tym wszystkim...
- Nie mów tak – Anja rozpłakała się serdecznie, słysząc jak przyjaciółka za wszelką cenę chce ją uniewinnić. – To nie twoja wina, że ja i Vladi…
Jak tak mogła? Nie dość, że się nie oburzyła, bo miała do tego pełne prawo, to jeszcze próbowała wziąć na siebie całą winę. A do tego prawa nie miała. Zrozumiałe: chciała Anję chronić, jako przyjaciółka. Ale nie może jej chronić przed samą sobą. W końcu dziewczyna musi poznać konsekwencje swojego postępowania i zrozumieć swój błąd. Tylko że Sybilla martwiła się, czy przypadkiem Anji starczy na to sił. Wprawdzie była silna, tak, ale to wszystko na pewno przybiłoby nawet takiego optymistę jak Hilde.
- No to ładnie się pokomplikowało – mruknęła Sybi, na swój sposób wyrażając współczucie. – Ale przejdziemy przez to. Jakoś damy sobie radę. Powiedziałabym ci ‘nie martw się’, ale wiem, że nic to nie da, bo i tak się będziesz martwić. Serce nie sługa. Więc powiem: wszystko się  j a k o ś  ułoży … A swoją drogą: Wellinger? Serio? Niezła jesteś; zjednać sobie tylu ludzi różnych narodowości i charakterów… Był już jeden walnięty Norweg, była reszta walniętych Norwegów, pogodny Szwajcar ze smutną przyjaciółką, popieprzona i agresywna Angolka czyli ja, hmmm, zdradliwy Bułgar, teraz uroczy Niemiec… kto będzie następny? Może tajemniczy Słoweniec…?





Na początku odliczałam dni do jego przyjazdu, nie mogąc się doczekać aż nadejdzie chwila, kiedy powiem, że mu wybaczyłam. Kiedy powiem, że możemy zacząć od nowa. Ale teraz… Teraz bałam się. Chciałam opóźnić ten moment o tyle, o ile się dało. Starałam się uciec od tego myślami, dochodząc z przerażeniem do wniosku, że teraz tego nie chcę. Nie chcę go widzieć i to nie jest bynajmniej jego wina. Czy może raczej źle mówię: chcę go widzieć, ale równocześnie się boję.
Więc teraz odliczałam dni, w miarę upływu czasu denerwując się coraz bardziej. Im bliżej do naszego spotkania – tym bardziej go nie chciałam. Im mniej czasu zostało – tym bardziej go potrzebowałam. I nie wiem czy to tylko dlatego, że człowiek docenia to co ma dopiero, gdy to straci, czy może naprawdę tak było. Nie wiem. Nic już nie wiedziałam, nawet tego, że w ogóle istnieję… Nie, znowu źle mówię: wiedziałam, że istnieję. Aż za bardzo. Strach oczekiwania i ból widoczny w oczach Vladiego bezustannie przypominały mi o mojej patologicznej egzystencji na tym najpiękniejszym ze światów.
Skreślałam dni w kalendarzu na ścianie, przy każdej kresce czerwonym markerem czując drżenie ręki, serca i żołądka. Dwa dni przed oczekiwanym przyjazdem Fannemela dostałam biegunki. Tej biegunki, która z Krzysiem nie ma nic wspólnego. Czyli Fannemelloza wywołuje biegunkę. Dobrze wiedzieć, jakie są objawy mojej choroby. Szkoda tylko, że nie przynosiło to żadnej ulgi. Wręcz przeciwnie. Na dodatek regularnie, co dwie godziny, biegałam do łazienki i rzygałam, pewnie z tych wszystkich nerwów.
Nadszedł ten dzień, oczekiwany przez calutkie trzy tygodnie. Ale inny charakter miało oczekiwanie na początku, a inny pod koniec, po… tej wpadce. Tak, tylko tak umiałam to nazwać. Inne nazwy bywały bardzo nieprzyzwoite, obsceniczne i wulgarne. Jeszcze chwila i zrobiłby się ze mnie chodzący Hilde. W dodatku nerwów przysparzał mi fakt, że musiałam osobiście odebrać Andersa z lotniska. Pierwotnie miała to zrobić Sybi, ale o niczym nie wiedzący Alexander Stöckl znalazł jej jakieś zadanie, które oczywiście było ważniejsze od moich wewnętrznych oporów przed przejęciem tego obowiązku od przyjaciółki.
Usłyszałam głos na lotnisku, oznajmiający, że samolot jakiś-tam z Oslo właśnie wylądował. Zrobiłam się jeszcze bardziej nerwowa. Czekałam, drżąc na całym ciele i na sercu. Wychodziło dużo ludzi, witali się z innymi, szczęśliwi… zazdrościłam im tego szczęścia. To uczucie, które ostatnio odczuwałam coraz częściej, frustrowało mnie do tego stopnia, że miałam ochotę stanąć na środku zeskoku i drzeć się na całe gardło, tak aby mieć pewność, że wszyscy mnie słyszą.
Zobaczyłam go. Szedł z zadowoloną miną, z torbą nonszalancko przerzuconą przez ramię. Ciekawe, czy gdyby wiedział, też byłby taki szczęśliwy. Również mnie zobaczył. Ucieszył się na mój widok, poznałam to po wielkim bananie na ustach. Podszedł do mnie, nie ściągając uśmiechu z twarzy. Chciałam rzucić mu się na szyję. I nie mogłam. Poczułam, jak przytula mnie do siebie, mocno, jakby stęskniony za tym uczuciem. Nie dziwiłam mu się. Mnie też bardzo tego brakowało, ale… jakoś nie umiałam się teraz tym cieszyć.
- Co masz taką smutną buźkę? – spytał Fannemel, odsuwając się i przyglądając się badawczo mojej twarzy. – Nie cieszysz się?
- Nie, skąd. Ja po prostu… jestem zmęczona – wymruczałam pod nosem.
- Mam się martwić?
- Nie… Nie musisz – pokręciłam głową. – Ja… pogadamy później.
Cholera, cały czas tak bardzo tego pragnęłam, nie mogłam bez tego wytrzymać, a teraz… teraz marzę o tym, aby zamknąć się w pokoju i wreszcie przestać udawać. Przestać grać w tę dziwną grę na moich uczuciach. Szkoda tylko, że jeśli skończę jedną grę, zacznę drugą: granie na uczuciach Fannemela.
Tego nie chciałam.
Więc postanowiłam męczyć się ze sobą i swoimi spornymi uczuciami, choć to bolało. Ale bolało mnie, a nie jego, więc tak było lepiej. Tylko, że ja nie potrafię poradzić sobie z bólem. Wolę raczej przed nim uciekać. Zawsze tak robiłam. Więc nic dziwnego, że mimowolnie zrobiłam tak i tym razem.




- Hej, Sybi! Mam ja dla ciebie nowinę! – Hilde wparował do pokoju dziewczyn. – Zografski rozstał się z Petrą.
Wyraz twarzy Anji zaczął zmieniać się powoli w odzwierciedlenie pewnego stopnia przerażenia.
- Dlaczego?
- A tego to nie wiem. Ale wiesz, jakby co to masz teraz drzwi otwarte – Tom uśmiechnął się wyrozumiale. – Możesz sobie użyć, if you know what I mean.
Sybilla pytała tylko dla zachowania pozorów, bo oczywiście doskonale znała przyczynę rozstania tej pary. I chociaż jeszcze przed tygodniem zapewne skorzystałaby z okazji, teraz nie miała na to najmniejszej nadziei, zdając sobie sprawę z przyjacielskiej lojalności.
A Anja zadrżała, słysząc, jakie są dalsze konsekwencje jej postępowania. Dotykają nie tylko jej, ale wszystkich dookoła. Tak to już jest, jak żyje się w grupie.




Dziwne, Anja nie umiała się cieszyć.
Dziwne, przecież tak bardzo na to czekała. I ja czekałem. Oboje czekaliśmy. W każdym mailu podkreślała, jak to jej smutno i tęskni. A teraz… nie widać, żeby specjalnie się cieszyła.
Pewnie jest zmęczona, przecież często tak bywało. Nic jej wtedy nie bawi, jest smutna i apatyczna, jakby życie straciło wszystkie kolory i barwy. Doskonale to rozumiem, to akurat potrafię zrozumieć; żywot skoczka narciarskiego nie jest wcale lekki. Niby dlaczego dawniej uciekałem w alkohol, imprezy i tak dalej? Potrzebowałem takiej odskoczni od męczącego, monotonnego życia, ciągłych treningów, konkursów, treningów, konkursów… No i w ten sposób wyładowywało się najlepiej. Bo najlepiej jest łączyć przyjemne z pożytecznym, nie? Tak, to było fajne. To było takie szekszi. Ale to było. Było i minęło. Teraz jest Anja, teraz ona jest najważniejsza, jest taką osłodą życia, jak limonka do drinka… tak, wiem: te porównania są obleśne i prymitywne, nie powinienem w ten sposób porównywać dziewczyny, ale niestety przez te wszystkie lata moja zdolność parafrazowania rozwinęła się na tyle, na ile znałem się na alkoholu i seksie. No niestety, taki żywot Fannemela, ale staram się poprawić. I nawet mi się to udaje, przynajmniej w większości przypadków. Ja pomagam się zmieniać Anji, a ona mi. I tak sobie nawzajem pomagamy.
A propos zmiany…
Anja zachowywała się ostatnio inaczej. I nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć. Chyba nie. Bo jak mam się cieszyć z tego, że nabrała do mnie jakiegoś dziwnego dystansu? Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Może zapomniała jak to jest jak jestem blisko i musi sobie przypomnieć? W takim razie niech przypomina sobie jak najszybciej, bo mi nie jest miło, jak ona mnie tak ignoruje. W końcu chyba niczym sobie nie zasłużyłem; do tamtej imprezy ustaliliśmy, że nigdy nie będziemy wracać. A od tego czasu nie zrobiłem niczego nieodpowiedniego. Nawet zniosłem tę całą pieprzoną samotność, ani razu nie oglądając pornosów, ani nawet nie zerkając na najnowsze wydanie playboya, gdy Hilde wydzierał się przez telefon, że „koniecznie  m u s z ę  to zobaczyć!”. A to jest coś. To jest wielki dowód poświęcenia w imię miłości i mojej silnej woli.
No cóż, raz faktycznie miałem mały eksces. Ale to nie moja wina! Po prostu jednego wieczoru napatoczyły się te dwie tlenione blondyny z cyckami większymi od arbuza. Trochę się pomigdaliły, ale potem je przepędziłem. Przysięgam na narty Hildeły, do niczego nie doszło! Byłem stanowczy, jak zawsze, ale tym razem odesłałem te lasencje tam skąd przyszły.
Więc dlaczego, w zamian za moje poświęcenie dostaję tylko ignorancję? Znaczy, może źle to odczytuję, mam taką nadzieję, ale przecież Anja na ogół się tak nie zachowywała.
Do tego stopnia, że przez tydzień widziałem ją zaledwie kilka razy, co zdecydowanie było dla mnie za mało. Nie wiem jak dla niej.
Ale nie mogę tak tego zostawić. Przecież muszę wiedzieć na czym stoimy i co właściwie się dzieje? Bo do tego, że coś się dzieje nie mam najmniejszych wątpliwości. Coś musiało wydarzyć się podczas mojej nieobecności. A raczej mojej obecności w Lillehammer, prawie dwa tysiące kilometrów stąd.
Ale all right. Bez paniki. Fannis wrócił, Fannis jest tu.
I weźmie sprawy w swoje łapki.





- Unikasz mnie – odezwał się Fannemel, podchodząc do stojącej tyłem Anji.
Nie odezwała się. Patrzyła tylko przez okno ze ściśniętym gardłem i drżała. Drżała w środku, ale Anders to widział i wyczuwał. Znał ją na tyle dobrze, niemal na wylot, że zawsze wiedział, gdy była radosna, smutna lub niespokojna.
- Anju, co się dzieje?
Drgnęła niespokojnie, nadal patrząc w szybę, mokrą od deszczu.
- Do cholery, weź w końcu coś powiedz! – zdenerwował się. Nie chciał. Ale nie mógł już dłużej wytrzymać tego okropnego napięcia, które towarzyszyło im od dłuższego czasu, a które Anja uparcie starała się przemilczeć. – Powiedz coś, odezwij się! Nie rób ze mnie idioty!
- Wiele ostatnio przemyślałam. - odezwała się cicho. – … To koniec, Fannis. Jednak nie damy rady tego wszystkiego naprawić.
- … Co? Co ty pieprzysz…?
- Widzisz, to wszystko nie ma sensu; najpierw ty po pijaku, teraz ja na trzeźwo… Co będzie dalej? Nie ma sensu tego dłużej ciągnąć.
Fannemel stanął wryty. Paradoksalnie, uspokoił się po swoim wybuchu. Nie wierzył, że słyszy to, co słyszy. Miał wrażenie, że to jakaś równoległa rzeczywistość, która miała przestrzec go przed błędami prawdziwego życia. Myślał, że to tylko sen.
Raczej koszmar.
- Że co…? Niby o co ci chodzi…?
Dziewczyna wreszcie odwróciła się twarzą do Andersa.
- O to chodzi! – wybuchła, udając że wcale nie płacze. – Nie możemy tak dłużej! Kiedy ostatnio powiedziałeś mi, że mnie kochasz? Kiedy ostatnio byłeś przy mnie, a dla odmiany, kiedy ostatnio myślałeś o innych dziewczynach? – urwała, przypominając sobie prawdziwy powód, dla którego to mówi.
Rzuciła skoczkowi ostrożne spojrzenie; był zdumiony. Nic z tego wszystkiego nie rozumiał: ani powodów, które mógł dać dziewczynie do takiego myślenia, ani tym bardziej jej wybuchu. Sądził, że kwestię jego wierności mają już za sobą, a sama Anja mówiła, że to już nie ma znaczenia. Może jednak miało? Fannemel usiłował zrozumieć. Ale nie potrafił. Kilka razy otwierał usta, żeby coś sprostować, ale ani razu nie wydobył z siebie nawet pół słowa. Zmarszczył brwi, wpatrując się w Anję intensywnie, wnikliwie, próbując prześwietlić jej wnętrze i rozgryźć jej myśli. A ona wiedziała, że w końcu się domyśli. Wiedziała, że musi powiedzieć wszystko. Do końca. Wzięła głęboki wdech.
– Przepraszam. Tak naprawdę nie chodzi tylko o to. Bo jest jeszcze coś… – dodała ciszej. - Jak ciebie nie było… to ja cię zdradziłam – powiedziała wprost, patrząc mu prosto w oczy.
- Hehehe, dobry żart – zarechotał Fannemel. - … Bo to jest, żart, prawda?
Miał nadzieję, że ona zaraz się roześmieje. Roześmieje i powie, że to wszystko było żartem, a on dał się tak haniebnie nabrać. Szukał jakichkolwiek oznak uśmiechu, ale jej twarz była śmiertelnie poważna.
- Chciałabym móc tak powiedzieć – westchnęła, spuszczając wzrok.
Ale przecież możesz!,  krzyczała podświadomość Fannemela, Przecież to niczego nie zmienia, możesz powiedzieć, że nic się nie stało, może być wszystko normalnie, spokojnie, jak dawniej, tylko powiedz coś. Powiedz coś, bo nigdy ci nie uwierzę, że mnie zdradziłaś. Nie jesteś taka… jak ja!
Chciał to wszystko wykrzyczeć, ale zamiast tego spytał tylko:
- … Z kim?
- Z Vladim – padła żałosna odpowiedź, przecinana pociągnięciami nosa.
Po policzkach Anji spłynęły dwie wielkie łzy. Otarła je ręką i znowu odwróciła się do okna. Zakryła usta dłonią, próbując zdusić w sobie spazmatyczny szloch. Nie mogła płakać. To tylko pogorszyłoby sprawę. Ale czuła, że płacze. Łzy ciekły jedna za druga, nie dając żadnej ulgi, żadnego pocieszenia. Tylko gorzki ból.



Milczałeś.
To bolało bardziej niż jakiekolwiek obelgi, bardziej niż ostre słowa, powodowane gniewem. Bardziej niż uderzenie w policzek, w brzuch; trafiało prosto w moje serce. Marzyłam, żebyś odezwał się przynajmniej jednym słowem, choćbyś miał mnie zwymyślać, nawrzeszczeć i przeklinać – miałbyś rację.
Ale ty milczałeś.
I miałeś do tego prawo.
A ja nie miałam prawa nawet poprosić cię o jakieś słowo, jakiś gest. Już nie miałam prawa. Wiedziałam o tym aż nazbyt dobrze, a bolało to tym bardziej, że była to moja własna wina. Gdybyś mi to powiedział, powiedział: „Anju, sama jesteś sobie winna”, może byłoby mi trochę lżej. Ale nie powiedziałeś nic. Stałeś tylko i patrzyłeś; po co?
Nie ma słów, którymi mogłabym przemówić, ani tych, które mogłyby zamknąć ten rozdział, zakończyć to wszystko. Może to dlatego milczałeś?
Wiem, że dla ciebie milczenie też było trudne; może nawet trudniejsze niż zwymyślanie mnie. Nie rozumiałam tylko współczucia, wymalowanego na twojej twarzy.
Dlaczego, do cholery, mi współczujesz? To jeszcze bardziej mnie rani. Nawet, choć to ty cierpisz najbardziej, nadal myślisz o mnie. Wiem, że ty też nie byłeś do końca wierny… nie, do jasnej cholery, nie mogę się usprawiedliwiać. Ja zrobiłam coś niewyobrażalnie gorszego.
- Przepraszam cię, Fannis – na dźwięk moich słów przez twoją twarz przeleciał skurcz bólu. – Przepraszam cię dziesięć tysięcy razy. Przepraszam za wszystko… Mówiłam, że to nie ma szans, żeby się udać… Proszę, zapomnij o mnie. Zapomnij jak najszybciej… Przepraszam.
Nie mogłam płakać.
Nie mogłam, choć bardzo tego chciałam. Każda komórka w moim ciele wyrywała się, żeby płakać i wtulić twarz w twoją koszulkę. Tego już zrobić nie mogłam. Bo już nie byłam twoja. Płakać też nie mogłam. To jeszcze bardziej utrudniłoby rozstanie. Po co komplikować coś, co i tak jest już wystarczająco przytłaczające…?
I przepraszam, że zostawiłam cię tam samego, wstrząśniętego na korytarzu. Ale nie mogłam już dłużej wytrzymać, żeby nie rzucić się z płaczem w twoje ramiona.
Przepraszam za to, że złamałam twoje zaufanie.
Przepraszam za to, że mnie spotkałeś, beze mnie byś tak nie cierpiał.
Przepraszam za to, że cię wykorzystywałam, żeby żyć.
Przepraszam za to, że żyję.
Ale chociażbym mówiła „przepraszam” do końca swojego życia, i tak niczego by to nie zmieniło.
Więc zapomnij o mnie jak najszybciej i poukładaj sobie życie od nowa. Z kimś, kto nie złamie ci serca. Bywaj zdrów i szczęśliwy, Fannis.
Ale ja ciebie nie zapomnę nigdy.
I zawsze będę cię kochać.
           Ammann.
           ***

         Jeny, tym razem zeszło mnie straaaasznie długo, za co z góry przepraszam ;-; Spróbuję powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie: Po pierwsze, mój brat miał Pierwszą Komunię, a gośćmi były ciocia i 10-miesięczna kuzynka, którą trzeba było się zająć zamiennie 24/7. Po drugie: ostatnio tu wycieczka, tam wycieczka, a tam jeszcze wyjazd z grupy Fenixa, więc samo jakoś tak wyszło, że brak czasu. No i po trzecie: brak weny. Poprawiałam ten rozdział kilka(naście) razy i wciąż nie jest to tak jakbym sobie tego życzyła ;-;
       W ogóle to nasz główny bohater miał niedawno urodzinki, więc takie spóźnione Happy Birthday! :D
       I to chyba tyle z ogłoszeń parafialnych.
       Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze został ;-;
      Pozdrawiam!