16. Sometimes life is brutal and you don’t know what
can you do.
„ To, co nazywamy doświadczeniem, często bywa sumą naszych klęsk.
Dlatego patrzymy w przyszłość ze strachem, jak ktoś, kto popełnił wystarczająco
dużo głupstw i nie ma odwagi zrobić następnego kroku.” ~ Paulo Coelho
Życie nagle zmieniło się o 180
stopni. Stało się jak rodem z koszmaru sennego, prawdziwa gehenna. Przez
pierwszy dzień chyba jeszcze do mnie nie docierało, co w ogóle się wydarzyło.
Ale gdy Anja trzymała się z daleka, a minąwszy mnie, odchodziła szybko, nie
racząc mnie ani spojrzeniem, ani półsłowem, wreszcie zaczynałem rozumieć.
Przyzwyczajać się do tej myśli.
Problem w tym, że nie dało się
do tego przyzwyczaić. Za każdym razem to bolało, każdego rana budziłem się z
nadzieją, że właśnie skończył się koszmar, a prawdziwe życie przedstawia się
bardziej optymistycznie niż wegetacja z cierpieniem na dokładkę.
A w dodatku… Zografski? Realy? Ten wyglądający jak połowa Ruska
Bułgar? Aż tak nisko upadłem, że on może mnie zastąpić? Rozumiem że Sybi – w
końcu ona to ma skośnie pod sufitem – ale że moja Anja dała się uwieść temu,
pożal się Boże, kicajowi?
Nie mogłem zrobić niczego, żeby
o tym nie myśleć. Skakać… skoki przestały być frajdą i ucieczką od
codzienności. Bo ona była ze mną wszędzie. I przez to nie pozwalała mi robić
niczego, na co miałem ochotę. W ogóle niczego. Nawet głupie kwalifikacje
przerastały mnie jak mamut mrówkę. Jak Vikersundbakken Wielkiego Krokieta.
Donikąd nie mogłem od tego
uciec, nikomu też nie mogłem się wyżalić. Wszyscy przecież już wiedzieli, a
poza tym chłopaki nie płaczą, nie? Tak wszyscy mi mówili. Jeden Stjernen
milczał, najwidoczniej wykazując coś w rodzaju zrozumienia. A Hilde, mój
najlepszy psiapsiel, zamiast przejąć się tym, że zdycham w pokoju, w najlepsze
wpierdalał niemieckiego wursta z tym przerośniętym Andreasem Wieżowcem.
- Hej, Fannis! – odezwał się,
mieląc zębami jak przeżuwacz – Ja już wiem, co z tobą jest nie tak! Twój
problem polega na tym, że ty lubisz czuć się komuś potrzebny. Lubisz czuć, że
nie jesteś ludziom obojętny. I pokazujesz to zarówno latając za dziwkami, jak i
troszcząc się o Anję.
Wzruszyłem ramionami, rozwalając
się na łóżku, zupełnie ignorując Hildełę i jego nowego szwabskiego koleżkę.
Dziwne, jak szybko życie może
się zmienić. I to tak diametralnie: od pełni szczęścia, do dołka, apatii i cierpienia.
Niby życie to taśmociąg wzlotów i upadków, ale kto powiedział, że będzie tak
bardzo bolało? Nikt mnie nie uprzedził. A ja nie pisałem się na takie coś.
Chociaż z drugiej strony nikt nie powiedział, że będzie lekko. I nie było. I
nie jest. I nie będzie.
Teraz już wiedziałem. Zaczynałem
rozumieć samego siebie i swoją dotychczasową postawę moralną wobec ludzkości.
Byłem hedonistą, liczyła się tylko dobra zabawa. I wiem dlaczego: bo to było
takie proste i takie przyjemne. Po prostu żyć nie umierać, bez zasad, bez bólu,
bez konsekwencji.
Hilde namawiał mnie na
‘rozrywkę’, ale nie chciałem. Nie miałem ochoty na żadne laski i żaden seks.
Nie w tej chwili. Nawet nie tknąłem alkoholu, nie przyszło mi to do głowy.
Zresztą, ostatnio wszystko wzbudzało we mnie odruch wymiotny. Bardalo mówił, że
jak boli żołądek, to po porządnym wyrzyganiu czuje się ulgę. Szkoda, że z
życiem nie da się tak zrobić; gdyby to było możliwe, rzygałbym ile wlezie, żeby
potem zapomnieć i przestać cierpieć, a przynajmniej trochę sobie w tym
cierpieniu ulżyć.
- Sovlic, zdajesz sobie sprawę,
że nie zatrudniłem cię tutaj dla zabawy, tylko dlatego, że masz dobry wpływ na
drużynę. A zwłaszcza na Fannemela. Nie wiem, co dokładnie was łączy, nie
wścibiam nosa w życie prywatne skoczków, ale widzę, że z Andersem dzieje się
coś niedobrego. Coś się stało?
- Nie wiem; nie, skąd…
- Coś musiało, przypatrz się
tylko jego wynikom. Skakaniem tego nie można nazwać. Masz z tym coś zrobić,
rozumiesz? Nie wiem co, to ty jesteś psychologiem. Ale dla dobra Andersa i
całej drużyny, od jutra przeznaczam waszą godzinę wolnego czasu na sesję psychoterapeutyczną.
- Ale… Myślę… To chyba nie jest
wskazane…
- Wręcz przeciwnie, Sovlic. To
jest k o n i e c z n e.
- Usiądź – zaproponowała cicho
Anja, czyniąc powinność.
Cała godzina… Gdyby tylko Stöckl
wiedział, pewnie nie wydałby takiego strasznego rozporządzenia. Żadne z nich
tego nie chciało, oboje czuli napięcie i zdenerwowanie. Całe te ‘sesje’
działały na obojga jeszcze gorzej niż ich brak. Bo niby o czym mieli rozmawiać?
Doskonale wiedzą, co jest przyczyną spadku formy Fannemela i jego psychicznego
dołka; żadne nie chciało wałkować tego tematu, zaczynać od nowa, ciągnąć
retorycznego tabu. Do czego niby to miało prowadzić? Chyba tylko zapuszczać się
coraz dalej i dalej w bezdroża...
Fannemel usiadł na łóżku, Anja
na stołku. Wpatrywali się w siebie w milczeniu. Po co to ciągnąć? Anja
wiedziała, że powinna się odezwać, podejść do sprawy czysto zawodowo, nie może
patrzeć na swoje uczucia. Musi być obiektywna. Wiedziała, że mimo wszystko
powinna się przemóc. Ale rozumiała, że nie może szukać innego wyjaśnienia, bo
go po prostu nie ma. Więc milczała. Oboje milczeli. Długo, bardzo długo. Cisza
dzwoniła w pokoju i w nich samych.
Fannemel wstał.
- To bez sensu.
Tak jakby ona tego nie
wiedziała. To było całkowicie bezsensowne, nie przynosiło żadnych korzystnych
rezultatów. Ale Stöckl nie wiedział, nie znał prawdy. Nawet nie domyślał się,
że problemy mają źródło właśnie w Anji, ona sama to wiedziała. Patrząc uparcie,
nieśmiało na Fannemela, starała się nie okazywać mu, jak bardzo brakuje jej
tego starego życia. Że nie może znieść tej obcości i chłodu, że ciężko jej być
przy nim, ale nie z nim.
- … Możesz wyjść, jeśli chcesz.
Powiedziane wprost. Anja miała
nadzieję, że nie zabrzmiało to jak próba pozbycia się go z pokoju, ale nie
miała sił myśleć nad dobraniem innych wyrazów. Bo jeśli chciałaby wyrazić to,
co naprawdę czuje, nie umiałaby. Byłoby to zbyt chaotyczne. Paradoksalnie,
chciała, żeby został. Tak: właśnie został. Ale nie w sensie ‘został w pokoju’.
Tylko został sobą. Tutaj. Taki jak dawniej. Ale równocześnie wiedziała, że to
nie jest możliwe.
Wyszedł bez słowa, a zamykając
drzwi, zerknął jeszcze przez szparę. Ale nie mógł nic zrobić. Bezsilnie zamknął
się w pokoju, pozwalając, by monotonna paplanina Hilde ukoiła jego zszarpane
nerwy; w końcu słowa zlały się w jeden potok, a żarówka stłumiła blask. Nastała
cisza.
Ale nie spokój.
Sybilla weszła do pokoju, chcąc
pocieszyć Anję, a przynajmniej z nią porozmawiać. Nie uczyniła tego, od
wyznania Fannemelowi prawdy. Ale uznała, że wreszcie jest czas na rozmowę. W
końcu nie można przemilczać delikatnych tematów do końca życia. Zastała ją,
klęczącą na podłodze, trzymającą w rękach jaskrawe pudełeczko.
- Co to? – spytała Sybi,
podejrzliwie przyglądając się opakowaniu.
- Nic – odburknęła Anja,
rzucając tym czymś prosto w Sybillę, która w locie złapała przedmiot. – Zabierz
to ode mnie, błagam. Zabierz to, zanim naprawdę zrobię coś głupiego.
- Ale… ty chyba nie chciałaś…
- Chciałam.
Sybilla wpatrywała się w Anję,
próbując zrozumieć. Ale nie potrafiła. Nie była psychologiem, nie wiedziała co
teraz powiedzieć. Zresztą, co takie wredne babsko jak ona, goniąca za swoimi
przyziemnymi pragnieniami, emanująca agresją na odległość dziesięciu mil
morskich, mogła wiedzieć o delikatności? Jednak coś wiedziała. Wiedziała, że
nie powinna teraz się wściekać ani odstawiać scen, jak to początkowo sobie
zaplanowała.
- Ty chyba do reszty zgłupiałaś
– mruknęła tylko, usadawiając się na dywanie obok przyjaciółki. – Samobójstwo?
Serio? Już tak nisko upadłaś?
- Nie, Sybi, wiem że to bez
sensu – powiedziała Anja, odgarniając sobie z twarzy czarne włosy. – Ja… sporo
teraz myślałam. Miałam trochę czasu na to… I doszłam do wniosku, że… że
widocznie tak miało być. Już wtedy, po imprezie, powinnam była się domyślić, że
ja i Fannis… że my razem; ten związek nie ma przyszłości. Historia lubi się
powtarzać: skoro raz się stało, stanie się i drugi, skoro jedno zawiodło,
drugie też może. Próbowaliśmy, nie wyszło. Może pora wreszcie się z tym
pogodzić? I ułożyć sobie życie na nowo?
- Dzielna jesteś. Tak trzymaj,
kochana.
- Ale tym razem nie popełnię
więcej tego błędu – ciągnęła dziewczyna. – Już z nikim się nie zwiążę. To chyba
jedyny sposób na to, żeby ochronić się przez późniejszym cierpieniem… chociaż…
Sybi, cholernie mi brakuje Fannisa…
- Ja wiem, Anju – Angielka
objęła ją ramieniem. – Ale jesteś silna, naprawdę; dasz sobie radę. To wszystko
się jakoś ułoży. Może nawet lepiej, kto wie? Ale, póki co, obiecaj mi, że do
tej pory nie skoczysz z mostu, nie połkniesz żadnego cholerstwa, nie podetniesz
sobie żył, ani nie odważysz się rąbnąć krótkofalówki Waltera, tak jak Sklecio i
Atle – którzy skończyli na szorowaniu kibla Hoffcia swoimi szczoteczkami do
zębów – bo w przeciwnym razie będę musiała wysłać cię do czubków. Chcesz tego?
- Nie.
- Obiecujesz?
- Tak, Sybi. Obiecuję. Ja… tak
naprawdę wcale tego nie chcę … Wiesz czego chcę najbardziej? Najbardziej chcę
żyć; tak po prostu, bez zbędnego cierpienia.
Sybilla popatrzyła na dziewczynę
ze współczuciem.
- Żeby to było takie proste,
Anka…
Sybilla podjęła się tej próby.
Podeszła do drzwi Bajkolandii i zapukała energicznie. Nie usłyszała żadnego
zaproszenia, ale też się go wcale nie spodziewała, więc odczekawszy chwilę,
sama weszła do środka.
Fannemel siedział na swoim
łóżku, zrezygnowany, już od dłuższej chwili. Zresztą, każdy skrawek wolnego
czasu spędzał ostatnio w ten sposób. Podniósł głowę, ukazując cierpiące
oblicze.
- Hej, Fannis – odezwała się
Sybi.
Fannemel skinął głową bez
wyrazu. Nawet nie próbował się uśmiechnąć.
- Długo tak siedzisz?
Kolejne skinięcie głową. Anders
westchnął bezgłośnie.
- Co chciałaś? – spytał matowym
głosem.
- Pogadać.
Fannemel znowu pokiwał głową,
bez przekonania. Jakoś nie miał zbytnio ochoty na rozmowę.
- Chodzi ci o Anję, prawda?
Sybilla przytaknęła.
- Jesteś bardzo zły? –
zaryzykowała pierwsze pytanie.
Anders wzruszył ramionami.
- Nie jestem zły - odparł po chwili, z pewną dozą niepewności
zerkając na Sybillę. – Nie mogę być na nią zły; że też musiałem się tak
zakochać…
- Ty ją naprawdę kochasz?
Fannemel przytaknął z rozpaczą,
po czym spuścił głowę i gapił się beznadziejnie w dywan, obok stóp Sybilli.
- To… dlaczego z nią nie
porozmawiasz? – spytała ona, obawiając się trochę reakcji Andersa.
- … Bo to za bardzo boli. Ja nie
wiem, nie umiałbym… - urwał Fannemel, nie potrafiąc dokończyć. – Cholera, nie
wiem co z sobą zrobić. Do tej pory miałem dokładnie w dupie uczucia tych
wszystkich lasencji, które przeleciałem - no wiesz, pierwsza żelazna zasada Kodeksu
Fannemela: nie przywiązuj się do kobiety, z którą łączy cię tylko numerek – ale
nie miałem pojęcia… Nie wiedziałem, że to aż tak boli. A Anja… Wiesz, Sybi,
moje życie było proste – rozumiesz: skoki, treningi, osiągnięcia, laski… -
bezproblemowe. I mi się cholernie podobało. Ale… Anja podoba mi się jeszcze
bardziej …
Sybilla spojrzała na niego
uważnie.
- Jeśli naprawdę ci na niej
zależy, idź do niej – odezwała się z powagą.
- Ale ona sama mi powiedziała…
- Widzę, że muszę powiedzieć to
wprost, bo się nie rozumiemy. Człowieku, nieszczęśliwy, bez krzty kojarzenia
faktów: czy ty nie rozumiesz, że powiedziała to tylko po to, żebyś nie musiał o
niej myśleć i żebyś ty nie miał wyrzutów? Wiem, że mieliście do tematu imprezy Ziemniaka
nie wracać, ale ja ci przypomnę, jak to było wtedy, pamiętasz? Tak wiem, że
Anja zrobiła coś gorszego i to na trzeźwo, ale nie możesz patrzeć tylko przez
ten pryzmat, bo wyszedłbyś na hipokrytę. Jeśli ją kochasz, to nie czekaj aż
stanie się coś złego, tylko idź do niej teraz. Bo potem może być za późno.
- Jak to: za późno?
- Ty chyba nie myślisz, że jej
jest lekko. Załamała się. Jest zdesperowana do tego stopnia, że przez chwilę
gotowa była nawet połknąć jakiś tani przetykacz do kibla – Sybilla rzuciła
pudełko na kolana Andersa. Wziął je do rąk i obejrzał, czując jak budzi się w
nim niepokój.
- Znaczy… popełnić samobójstwo…?
Anja…? – Fannemel zbladł, zrobiło mu się słabo. - Moja Anja…? Chciała… się
zabić…?
- Chciała. Przez chwilę. Potem
skapowała chyba, że to błąd. A ja wymogłam na niej obietnicę, że więcej prób
harakiri nie będzie, ale… Fannis, ona teraz przechodzi ciężkie chwile.
- Do cholery, Sybi, ja też
przechodzę ciężkie chwile! – wybuchnął w końcu Anders. – Czy do ciebie to nie
dociera?! Naskakujesz na mnie jakbym to ja zrobił coś złego! Pierwszy raz w
życiu naprawdę kogoś kocham – pomijając taką jedną w pierwszej gimnazjum, ale
głupia była jak deska stołowa – i nawet próbowałem zerwać z nałogami, ale nie!
Wszystko i tak musi się pierdolić! Więc, kurwa mać, przestań chrzanić do mnie,
jakbym to ja był winny tej całej cholernej sytuacji!
- Dobra, Fannis, luz, przestań
się na mnie wydzierać – wzdrygnęła się Sybilla. – Nie przyszłam to po to, żeby
ci nawrzucać, tylko żebyś przemyślał swoją postawę wobec, jak to nazwałeś, tej
sytuacji.
- Uważasz, że to ja zrobiłem cos
źle?
- Uważam po prostu, że zrobiłeś
zbyt mało, żeby temu zapobiec albo to naprawić … A teraz wybacz, muszę iść
pilnować twojej eks, żeby znowu nie było takiej sytuacji, że błaga mnie, bym ją
powstrzymała.
Sybilla wyszła, zostawiając
Fannemela z ciężkimi myślami. Zrobiła to, co uznała za słuszne. Choć nie była
psychologiem, miała nadzieję na trafność swojej ingerencji. I chciała wierzyć,
że pchnęła to wszystko choć trochę.
W tę lub tamtą, ale którąś
stronę.
To wszystko potoczyło się nie
tak.
Nie wiem, co zapoczątkowało tę
reakcję łańcuchową, niszczącą całe moje życie, ale wiem że zrobiło to
skutecznie. W ciągu dosłownie półtora miesiąca w gruzach legło wszystko,
fundamenty naszego szczęścia. Ktoś o wielkiej mądrości miał rację, mówiąc że
imprezy zostawiają zgliszcza.
… A nie, to był Hilde, sorka.
Co prawda te słowa miały
znaczenie dosłowne, ale w przenośni też sprawdziły się doskonale. Chociaż… czy
można nazwać przenośnią to, co się dzieje naprawdę? I nie jest ani trochę
sparafrazowane. Niestety. To takie… melodramatyczne.
Velta oglądał ostatnio jakiś włoski
melodramat, nie pamiętam tytułu, bo takie filmy to omijam szerokim łukiem. Takie
tam dołowanie na ekranie. Ale spędziłem tamten wieczór, oglądając razem z nim,
z tę różnicą, że w przeciwieństwie do zadowolonego Żółwia, ja byłem trochę
bardziej sceptycznie nastawiony do romansideł. Rune płakał, gdy miłosny świat
Aleksandro i Franceski obrócił się w niwecz. Ja, niewzruszony Fannemel, nie
okazałem żadnego współczucia, ograniczyłem się jedynie do cichego wyśmiewania
wyolbrzymionych uczuć, tragizmu i łez oraz podskakiwania na sofie podczas scen
erotycznych. Chyba zasnąłem, gdy zapłakana France’ szlochała coś do swojego
kochanka. I tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, jak ten cały film o bliżej
nieokreślonym tytule się zakończył. Nie wiem, dlaczego jakoś nagle mnie to
zainteresowało, ale udałem się do kanciapy Żółwia, żeby się dowiedzieć.
- Weekend w Mediolanie? – niemal natychmiast odgadł Rune, słysząc
imiona bohaterów. – To oglądaliśmy dwa lata temu, gdy szła premiera. Czemu tak
nagle sobie przypomniałeś?
- Powiedzmy, że chcę poznać
zakończenie.
- To był pięęękny happy end. Po
długim obopólnym cierpieniu, kilku nieudanych romansach Aleksandra i anoreksji
Franceski, (mało brakło, aby jej na tym świecie zabrakło), wpadli na siebie
przypadkiem i z powrotem byli razem. A po twojemu: przeprosiny, seks i wszystko
było cacy; i żyli długo i szczęśliwie, amen. I nie musisz mi dziękować, jak coś
to znam fabuły wszystkich filmów, które oglądałem. Ostatnio nie było nic
ciekawego, wyobraź sobie, na żadnym kanale. Poszedłem więc sobie do Wiewióra i
oglądaliśmy polskie seriale. Z napisami. Zajebista fabuła, Fannis. Dużo płaczu,
dużo zdrad i duuuużo seksu. Serio, musisz kiedyś spróbować.
- Szczerze, dear Turtle?
Wolałbym seks bez tego całego aj-waj-i-płakania.
- Och, Fannis, ty to zawsze… po
najmniejszej linii oporu – uśmiechnął się Velta, odrobinę protekcjonalnie.
Wróciłem do siebie. Ale nie
mogłem spokojnie leżeć na łóżku. W dodatku sam, bo Hilde, jak to Hilde, zapewne
znalazł sobie lepszą rozrywkę na wieczór niż wysłuchiwanie westchnień Krasnala.
Coś męczyło mnie w podświadomości. To żadna nowość, od czasu… wiadomo jakiego,
to coś męczyło mnie bezustannie. Ale teraz nabrało jeszcze innego charakteru
męczenia. Jakichś cichych wyrzutów sumienia, jakbym czegoś nie zrobił. A
przecież zrobiłem wszystko, co było można zrobić. Bo praktycznie nie można było
nic zrobić.
… Chyba że tak tylko się
usprawiedliwiam? Może jednak coś przegapiłem? Nie potrafiłem stawić czoła życiu
i uciekłem do pokoju, zamykając się na świat. I leżałem tak cały czas, nic nie
robiąc, czekając chyba na jakiś cud.
I dotarło do mnie, że… nie mogę
czekać. Bo cuda wprawdzie się zdarzają, ale jakoś specjalnie nie można było na
nie liczyć. Nawet tandetni bohaterowie melodramatów potrafili zrobić coś ze
sobą i wszystko naprawić.
Tak, czas z tym coś zrobić. Bo
cierpimy oboje, tęsknimy oboje. Za sobą. Brak nam siebie, ale ta duma i strach
równocześnie nie pozwalają działać. Wprawdzie Anja zawiniła, ale jak to mówi
Sybi, hipokrytą nie jestem i czysty też nie jestem. Rzeczą ludzką jest błądzić.
A teraz czas z tym coś zrobić. I zrobię to ja, wracając do życia.
Spokojnie, Anju, wszystko będzie
dobrze. Fannis wrócił, Fannis jest tu.
I weźmie sprawy w swoje łapki.
***
Ufffff, wreszcie coś!
Strasznie mi przykro, że minęło tak dużo czasu odkąd między Fannelką i Anją wszystko się rozwaliło, ale już zmierzam, by wziąć pióro we własne ręce (... to znaczy: klawiaturę) i tym samym ich losy także ;) W końcu "Fannis wrócił, Fannis jest tu" - i to samo mogę chyba powiedzieć o sobie.
Dodam, że ten rozdział pojawił się tutaj jako pewien rodzaj pocieszenia na koniec wakacji ;-; (A w tym roku egzaminy, będzie pogrom i masakroza.)
+ pewna zapowiedź (jak ktoś nie lubi spojlerów, lepiej niech ominie ten akapit): w następnym rozdziale pojawi się wreszcie oczekiwany Tajemniczy Słoweniec i nie tylko, więc biorę się ostro do roboty.
Pozdrawiam ciepło, jak resztki wakacyjnego słoneczka ;)
Buziaki :*
Buziaki :*