sobota, 28 marca 2015


11. Norwegians’ house-parties have never ended well.



                - Organizuję taką zajefajną domówkę u mnie – oznajmił Bardal z uśmiechem. – Wpadniecie?
To pytanie skierował do wszystkich. Rozentuzjazmowana grupa skoczków przyjęła jego pomysł z aprobatą. Dawno nie było żadnej, naprawdę grubej balangi.
- To będzie naprawdę bardzo kulturalna impreza. Zero wódki, tylko piwko, zero striptizerek, zero przypadkowych gości, zero wizyt policji… - Anders wyliczał zalety swojego przedsięwzięcia.
- A zaprosiłeś Skletta? – spytał Stjernen.
- No tak, przecież to też członek naszej kadry, nie? Nasz kolega. Przecież nie mogę mu zabronić przyjść na kulturalną imprezę.
Kilka osób zaśmiało się pod nosem. Stjernen pokręcił głową z politowaniem.
Bardal zapewniał wszystkich co do kulturalności swojej domówki. Ciekawe tylko, czy zdawał sobie sprawę z tego, że nie wie, co mówi. Przecież zaproszenie Skletta automatycznie wykluczało takie pojęcia jak „kulturalny”.
Dobra, wiem, że to bezsensowny moment, ale muszę tutaj wtrącić się z wyjaśnieniem: tak naprawdę to wcale nie chodzi o Skletta. Właściwie każda norweska balanga, z Vegardem czy bez niego, kończy się niepamiętnie. No, ale w końcu najlepiej jest zrzucić winę na jednostkę. Zresztą, pomijając mnie i Hildełę (ale myśmy już zdążyli pokazać, że na nas winy nie wolno zrzucać, o nie!), Sklett zawsze sieje największe zamieszanie. Więc trzeba karmić stereotypy.
Nie wiem, jak działa ten mechanizm, ale pewne jest to, że tam gdzie jest Sklett – tam są kłopoty. A Vegard ściąga kłopoty nie tylko na siebie, chociaż na pewno w głównej mierze owszem, ale na całe swoje otoczenie. Powinien ubrać się w worek pokutny i nosić ze sobą szyld „NIEBEZPIECZEŃSWTO”. Takiego to nic, tylko wsadzić w kaftan bezpieczeństwa i hasta lá vista do psychiatryku.
Ale Bardalo najwidoczniej tego nie dostrzegał.
- To o 20:00 u mnie w domu! – oznajmił zadowolony.
Nie rozumiałem jego fascynacji; każdy zazwyczaj stara się uniknąć urządzania balangi w swoim domu, broni się od tego rękami i nogami, i wymyśla najbardziej naciągane wykręty.
A już tym bardziej unika się imprezy w nowym domu. Zwłaszcza jeśli ów dom nie ma jeszcze doświadczenia w przyjmowaniu takich imprez. Ja nie wiem, co Bardali nie podobało się w jego starym domciu, że musiał z całą rodziną przeprowadzić się aż do stolicy, no ale kto tam zrozumie Bardala, który ma ziemniaczane pureé zamiast mózgu…
Bo po takich imprezach, często dom zamienia się w złomowisko, meble w kawałki drewna, a z wszystkich cennych pamiątek zostają tylko marne szczątki. Bardzo prawdopodobne jest też to, że któryś z gości ucierpi. Jeżeli wierzyć statystykom, na każdej imprezie dwanaście osób zgarniają gliny, cztery osoby lądują na SORze albo na Ostrym Dyżurze, 90% gości upija się do nieprzytomności, a jedna osoba zachodzi w nieplanowaną ciążę. Tak przynajmniej wykalkulował Jacobsen.
Biada tym, którzy wierzą w statystyki.
Ale mnie samego też kusiła perspektywa rozrywki. Takiej porządnej rozrywki, a nie oglądania Batmana albo Spidermana, chociaż widziało się to już dziesięć tysięcy razy. Anja gustuje w filmach akcji z superbohaterami, których ja nienawidzę. Ale ona z kolei nie znosi hokeju albo rugby i kiedy ja mam ochotę na oglądnięcie meczu, wynosi się do sypialni i pisuje na czacie z Sybillą. Niestety, jeśli chodzi o gusta telewizyjne to zupełnie się rozmijamy w tej kwestii. Choć może nie powinienem narzekać, bo Delta i Hilde któregoś razu zabrali mnie do kina na Barbie – Calineczkę, co było chamskie, wredne i aluzyjne…
Ale, wracając do imprezy…
Bardzo chętnie trochę bym się rozerwał, czego nie robiłem od ponad roku. I tym razem nawet rozrywka nie była synonimem przypadkowego seksu z przypadkową laską. W tamtym sezonie Alex przechodził samego siebie, jeśli idzie o surowość i wściekanie się za pierdoły, więc nocne, głośne imprezy nawet nie wchodziły w grę. Ostatnio Jacobsen, ulubieniec Stöckla, wybadał delikatnie, jak stoją sprawy z jego humorami. Wynik testu: pozytywny, ergo: czas na imprę!
- Bardalo, a co zrobiłeś z szanowną małżonką? – spytał od niechcenia Velta. – I dzieciakami?
- Ach, wysłałem ją na trzy dni do SPA – uśmiechnął się przebiegle Bardal, najwyraźniej uważając się za niezwykle boskiego i sprytnego. – A dzieciaki… są u teściowej. Ale ej, jeśli ktoś wypaple Ingrid choćby słówko, to przysięgam, wykastruję!
Ciekawe, że Ingrid niczego nie podejrzewa. W końcu numer z trzydniowym SPA był tak oklepany, że na przykład w przypadku Martine Romøren to by nie przeszło. A zresztą, wszystko jedno. Nie mam zamiaru interesować się dziejami żonki Ziemniaka – ważne, że będzie impreza! Ale zorganizowanie przez kogoś balangi to połowa sukcesu. Trzeba jeszcze namówić Anję, żeby na takową domówkę poszła, co jest jeszcze trudniejszym wyzwaniem.
- Anju, co sądzisz o tej imprezie u Bardala? – spytałem. – Może byśmy się tak wybrali razem?
Popatrzyła najpierw na rozochoconych skoczków, potem na samego organizatora, a potem na mnie.
- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, Fannis – odpowiedziała niemrawo.
- Dlaczego?
- Wiesz, że nie lubię, jak dookoła mnie jest dużo ludzi… Źle się czuję, gdy ktoś mnie zaczepia, chce zatańczyć albo, co gorsza, porozmawiać – drżała lekko na całym ciele. – Boję się, nie chcę…
Choć minęło sporo czasu, odkąd pierwszy raz otworzyła się na kogoś, od tamtej pory nie dopuszczała do siebie nikogo więcej. Mimo upływu czasu, wciąż była tę samą nieśmiałą, zamkniętą w sobie i zalęknioną dziewczyną, którą wyciągnąłem spod śniegu. Wciąż bojącą się ludzi bardziej niż czegokolwiek innego.
Czas zacząć żyć, Anju, otworzyć się na ludzi, wyjść naprzeciw światu.
- Nie możesz do końca życia zamykać się sama w swojej skorupie, wiesz o tym – odezwałem się stanowczo.
- Nie jestem przecież sama. Mam Ciebie.
- Nie możesz się ciągle tym zasłaniać – powiedziałem stanowczo. – Nie uważasz, że to najwyższa pora zrobić kolejny krok naprzód?
Skrzywiła się.
Zależało mi na tym, żeby mieć ją tylko dla siebie. Ale jeszcze bardziej zależało mi na tym, by była szczęśliwa. A jeśli w końcu nie odważy się przełamać i wyjść do ludzi, to nigdy szczęśliwa nie będzie. Gdy na nią patrzę, kiedy jesteśmy sami, widzę smutek w jej oczach i ból, nagromadzony przez lata, który cały czas w niej siedzi. Tyle różnych uczuć gniecie się w jej drobnym ciele, uparcie tłumiąc wszelkie pozytywne reakcje. Gdybym tylko potrafił pomóc jej pozbyć się tego cierpienia…
- No… czy ja wiem… Zasadniczo… gdybyś był tam ze mną… to może jakoś…
- Będę z tobą. Jak zawsze. Przejdziemy przez to razem i będzie ci lżej, zobaczysz. I promise.
- W takim razie… zgoda.
Uśmiechnęła się z lekka, niezbyt pewnie, po czym podeszła do Sybilli.
Chociaż z tą jedną, poza mną, potrafiła żyć w zażyłej znajomości. I wliczając w to jeszcze Sylvię.  Trzy osoby potrafiły zdobyć zaufani Anji. Wśród tych trzech szczęśliwców byłem ja.
Znowu uśmiechnąłem się pod nosem, jak zawsze na to wspomnienie. Przyglądałem się Anji, jak rozmawia z Sybillą, jak się rumieni, gestykuluje, co chwila oglądając się w moją stronę.



Podjęłam decyzję.
Chociaż polemizowałabym co do jej słuszności. Dużo się nasłuchałam o słynnych norweskich imprezach. Jacobsen podał mi statystyki – były przerażające. Jak siebie znam to pewnie nie wyniknie z tego nic dobrego. Ale… musiałam to zrobić. W końcu, po tylu poświęceń ze strony Fannemela, ja też powinnam coś dla niego zrobić. A przecież pójście na małą, niewinna imprezę to chyba nie problem?
Jeśli ta impreza okaże się mała i niewinna...
Sybilla, chociaż trochę rechocząca, zaaprobowała pomysł pójścia na imprezę. Ale jej to za bardzo w tej sprawie nie mogłam ufać. Zawsze próbowała wepchać się, a wraz ze sobą i mnie, tam, gdzie na kilometr pachniało aferą. Niezbyt mi się to podobało, ale to cała Sybi.
Jedyną obiektywną osobą, która pomogłaby mi ocenić sytuację była Sylvia. A ja potrzebowałam kogoś obiektywnego. Więc trzeba było odnaleźć Sylvię.
Tylko gdzie?
Tak, wiem: jest w hotelu, tam gdzie Szwajcarzy. Na pewno niedaleko Ammana. Ale na tym kończą się moje informacje. A pewnie, tak jak w naszym hotelu, jest tam z pięćset pokoi. I szukaj tu igły w stogu siana.
No trudno, jakoś przecież trzeba ją znaleźć.  Może Fannemel wie? … Nie, on się nią nie interesuje. Ale… Ammann na pewno wie. A Fannemel wie, gdzie jest Ammann.
I bingo!
Powinna mi się teraz nad głową zaświecić żarówka, tak jak w kreskówkach.
To idziemy do Fannemela, potem do Ammana, a potem do Sylvii. A potem… na imprezę. O, już czuję, że to się nie uda.
- Fannis, w którym pokoju mieszka Ammann? – spytałam jak najbardziej naturalnie.
- Ammann? Simon Ammann? – powtórzył, głupio, bo wiadomo, że żadnego innego Ammana w promieniu dziesiątek kilometrów nie ma. – To chyba będzie… 284.
To idziemy do Ammana.
Pokój 284, 284, 284… To pewnie gdzieś na piętrze. W ich hotelu, tak jak w naszym, spodziewałam się wiszących na drzwiach od pokoi sloganów. Ale niczego takiego nie zauważyłam. Dzięki temu dowiedziałam się, że nie wszyscy zachowują się jak Norwegowie – bo oni są jedyni w swoim rodzaju.
Znalazłam pokój 284. Jak się nietrudno domyślić, znajdował się między pokojami 283, a 285. Ze środka było słychać czyjś wesoły śmiech. Zapewne Ammann nie był sam. Zastanawiałam się przez chwilę i rozważałam opcję wykonania szybkiego odwrotu, zanim ktoś w ogóle zauważy moją obecność, ale nim zdążyłam zbilansować wszystkie za i przeciw, drzwi otworzyły się i na progu stanął Ammann, z nieodłącznym uśmiechem.
- Trochę mnie wystraszyłaś – odezwał się, gdy prawie na mnie wpadł. Oparł się o framugę. – Cześć, Anju.
- Znasz mnie?
Ammann zaśmiał się, oglądając się za siebie, w kierunku widocznych skarpet z kawałkami wystających z nich nóg, należących, niech zgadnę, do Gregora Deschwandena.
- Oczywiście. Ty jesteś Ta, Która Odmieniła Fannemela. Jedyne określenia które pasują do ciebie równie dobrze to Dziewczyna, Która Wstrząsnęła Światem i Cudotwórczyni. Wszyscy, którzy mają choć nikłe pojęcie o skokach cię znają. Może z wyjątkiem Austriaków; niektórzy z nich to straszne snoby… A ty wiesz, kim ja jestem? – spytał, mrużąc żartobliwie oczy.
- Nie żyję w dziczy – odparłam z rozbawieniem. – Simon Ammann, urodzony 25. czerwca 1981 roku, czterokrotny mistrz olimpijski, wygrałeś wszystkie ważne imprezy, oprócz Turnieju Czterech Skoczni…
Ammann nie mógł odpuścić sobie śmiechu, ani też Deschwanden, słuchający rozmowy za środka pokoju.
- Widzę, że zdążyli cię porządnie wyszkolić – odezwał się Simon. – Niech zgadnę: pewnie Atle? Haha, tak myślałem… a co właściwie sprowadza cię w nasze skromne progi? Bo koniec końców, zapomniałem spytać.
- Szukam Sylvii. Muszę spytać ją o zdanie w pewnej kwestii… A właśnie: wy wybieracie się na imprezę?
- Tę u Bardala? Cóż, Gregor zapewne tak, on żadnej imprezy nie przepuści, zwłaszcza norweskiej. Pewnie pójdą z Pascalem, jak zawsze. Ja raczej będę się trzymał z daleka. Mam żonę. Poza tym nie chcę skończyć jak Severin.
Severin? Czyżby chodziło o przypowieść freundowską „O przyjaciółce Freunda i zapałkach na Koudelce”? Ten wypadek, chyba sprzed dwóch lat, był tak słynny, że nawet ja go znałam. Ale dla niewtajemniczonych: mówiąc „zapałki”, wcale nie chodzi o kawałek drewna i siarki, a „na Koudelke” to sposób całowania, który Sklett tak nazwał na cześć Romana. W każdym razie, z tego co usłyszałam, mogę zapewnić, że nikt nie chciałby znaleźć się na miejscu Severina.
- Tak. Pewnie masz rację… To gdzie znajdę Sylvię? – spytałam po chwili milczenia.
- Pokój 289, na końcu korytarza. Mieszka sama, ale teraz wyszła gdzieś na miasto. Codziennie o tobie wspomina. I mówi, że rysuje dla ciebie jakiś obraz. Polubiła cię.
- Cieszę się. Szkoda, że jej nie ma. Wielkie dzięki.
- Nie ma problemu. Miło się gadało.
289. Zapamiętać. Może mi się przydać; na pewno mi się przyda, przecież będę Sylvię jeszcze odwiedzać. Wielka szkoda, że jej nie ma, nie udało mi się z nią porozmawiać.
… chociaż to i tak wiem, co by powiedziała:
„Jeśli mu [tj. Fannemelowi] ufasz, to zaufaj i tym razem, i idź”.
Czyli trzeba iść. Trzeba się jakoś ubrać, nie w sweter i nie w bluzę, trzeba się przygotować psychicznie.
Trzeba cały wieczór udawać, że jest się normalnym, takim jak inni.
I trzeba naprawdę bardzo, bardzo uważać, żeby nie skończyć tak jak Freund.






O szóstej Anja była podekscytowana.
O siódmej zaczęła szykować się do wyjścia.
O ósmej wyszli.
Chociaż impreza miała być, w pojęciu Bardala, „kulturalna”, sam gospodarz przywitał Anję i Fannemela już lekko wstawiony. W dłoni trzymał butelkę piwa.
- O, kolejni goście, welcome in our world! – zawołał uradowany, uśmiechając się pełną gębą. – Anju, muszę ci przyznać, w tej kiecce wyglądasz nadzwyczaj sexy.
Anja zaczerwieniła się, jak zawsze, gdy ktoś prawił jej komplementy. Fannemel zmarszczył brwi, wpatrując się zawistnie w Bardala.
- Jesteśmy ostatni? – spytał, rozglądając się dookoła siebie.
- Prawie. Brakuje tylko Skletta – odparł Bardal, wciągając ich do środka.
Brakuje Skletta? To dziwne. To niepokojące. To oznaczało: „przygotujcie się na wejście smoka”.
Muzyka grała głośno. Wokół było mnóstwo ludzi, znanych Anji lepiej lub trochę mniej.
Lub nawet wcale.
Wszyscy tańczyli, rozmawiali wrzaskliwymi głosami i śmiali się głośno. Wszystko było głośne i takie  h u c z ą c e . Huczała muzyka. Huczeli ludzie. Huczała głowa Anji.
Postępowała drobnymi kroczkami za Fannemelem, rozglądając się niepewnie. Od początku nie podobało jej się na tej imprezie. Wszędzie radośni ludzie, głośni, zabawni, zadowoleni z życia – tak różni od niej. Tak inni. Całkowicie kontrastowi. Nie pasowała tutaj. Czuła, że nie pasuje. Czuła, że nie podoba jej się ta impreza. Słyszała wiele niepochlebnych rzeczy o takich imprezach, widziała wiele ofiar takich imprez. Teraz ona sama się tu znalazła. W jaskini lwa. Z tymi wszystkimi ludźmi, którym w życiu niczego nie brakuje. Którym od nadmiaru wszystkiego przewraca się w głowach.
I dupach…
Razem z Fannemelem usiedli najpierw przy stoliku z kilkoma innymi osobami, z których Anja znała tylko Rønsena. Wszyscy, widać, bawili się w najlepsze.
- Oo, Fannis! – zawołała brunetka z obfitym biustem. – Fannela, wreszcie jesteś! Co tak długo musieliśmy czekać na twoje przybycie?
- A zeszło mnie! – odparł Anders, usiłując przekrzyczeć dudniącą muzykę.
- A kogoś ze sobą przytaskał? – spytała inna dziewczyna, obdarzając Anję euforycznym spojrzeniem. – Twoja nowa? Z któregoś z tych nowych klubów go-go?
- Anja to moja dziewczyna – pośpieszył z wyjaśnieniami Fannemel, widząc czerwieniącą się Anję.
Przez zebranych przeleciał szmer entuzjazmu. Kilka osób zaczęło ostentacyjnie klaskać w dłonie, śmiejąc się wesoło.
- Kto by pomyślał! – zawołała znowu brunetka. – Krasnal w związku! Prędzej to bym się spodziewała tutaj pięćdziesięciostopniowych upałów! W takim razie – zwróciła się do Anji. – Witamy w towarzystwie! Hulaj dusza!
Anja uśmiechnęła się niemrawo, nie odzywając się ani słowem. Robiło jej się powoli niedobrze, a to co usłyszała tylko wzmagało w niej chęć zwymiotowania. Usiadła między Fannemelem, a niezwykle zgrabną blondynką. Dookoła toczyła się jakaś wesoła rozmowa, ale Anja była zupełnie nie w temacie. Śmierdziało alkoholem, większość ludzi była już mocno wstawiona. Poza stolikiem inni tańczyli, pili piwo, całowali się w kącie, a muzyka grała na całego. Velta – który nawet nie miał co się pojawiać na parkiecie – postanowił zabawić się w DJ’a i puszczał w kółko ciężki rock na zmianę z polskim disco, a Bardal kręcił się po domu, częstując wszystkich swoją fajką wodną w kształcie gołej baby, którą otrzymał od Hilde w prezencie ślubnym.
- Ej, Cherry, daj no browarka! – zawołał Anders, wyciągając rękę po butelkę Heinekena.
- Fannis – Anja, złapała go za nadgarstek i odezwała się po raz pierwszy od czasu przyjścia. – Nie pij. Proszę.
Anders zamyślił się przez chwilę, a potem powiedział z wesołym uśmiechem:
- Wyluzuj, to jest impreza.
- Jednak wolałabym…
- Rozluźnij się troszeczkę. Na imprezie nie fajnie być do bólu trzeźwym. Bez alkoholu nie da się tak zajebiście tańczyć. Obiecuję, że się nie upiję jak Martin Koch ani jak Stjernen po rozstaniu z Bridget.
Nie do końca ją przekonał, ale westchnęła, poddając się. Fannemel wziął butelkę od brunetki nazwanej Cherry i pociągnął łyk.
Nagle muzyka trochę ucichła. Otworzyły się drzwi na zewnątrz i w środku pojawił się… Sklett z grupką dziewczyn. Wszystkie były ubrane w seksowne ciuchy i wyglądały bardzo ponętnie. Nic dziwnego, stanowiły żywy obraz natury Vegarda.
- Oo, patrzcie! – zawołał Atle, wskazując Skletta. – Vegie przyprowadził swoje harem!
Wszyscy obecni roześmiali się i kontynuowali to, co robili przed nadejściem Vegarda. Anja hamowała w sobie chęć ucieczki, Fannemel pociągał kolejne łyki piwa, a roześmiana grupka roześmiała się jeszcze bardziej, co spowodowane było zapewne przyrostem kolejnych promili alkoholu we krwi.
- Hej, Fannis! – zawołała Cherry. – Założę się, że nie dasz rady wypić caaałej butelki duszkiem!
Anders popatrzył na nią z ironicznym uśmiechem, co oznaczało challenge axcepted. Anja modliła się, żeby tego nie robił, ale jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Sięgnął po butelkę i podjął wyzwanie.
Tak, jak Anja się obawiała: po drugiej flaszce, Andersa już nie można było nazwać trzeźwym. Fannis miał bardzo słabą głowę; wystarczyło niewiele: dwie butelki piwa, kilka lampek wina – i już był chwycony. Nie powinien nigdy pić, po prostu. Anja o tym wiedziała i miała powód, żeby powstrzymywać Fannemela. Ale tym razem Anders, pod pretekstem imprezy, nie posłuchał jej.
„Obyś potem tego nie żałował” – pomyślała dziewczyna, ze zrezygnowaniem patrząc na Fannemela, rechoczącego na całe gardło.
Potem przyglądnęła się całej reszcie roześmianych towarzyszy. Widziała ich rozpromienione twarze, w euforii, bełkoczące coś z uśmiechami. Muzyka stawała się coraz głośniejsza. Wiele osób powstawało z siedzeń i zaczęło tańczyć. Jeżeli tańczeniem można nazwać podrygiwanie na parkiecie i wywijanie rękami i włosami. Anja wyłączyła się z rozmowy, modląc się znowu. Tym razem modląc się o zbawienie; żeby stało się coś, co pozwoli jej zakończyć to i pójść do domu.
Towarzystwo coraz mniej nadawało się do rozmowy, większość była już mocno nawalona. Zamiast rozmowy słychać było bełkoty i śmiech, czasem zupełnie od rzeczy. Fannemel, przekroczywszy cienką czerwoną, nie przejmował się żadnymi ograniczeniami. To tak jak z zabawą w salonie pełnym cennych pamiątek: stłukłeś jedną – tłucz dalej; i tak ci się dostanie, więc możesz użyć sobie na całego. Po jakimś czasie, tracąc kontakt z rzeczywistością, wstał od stołu i udał się chwiejnym, acz tanecznym krokiem na parkiet, w stronę Skletta i jego tańczących dziewczyn. Anja wodziła za nim wzrokiem, dopóki ktoś nie szturchnął jej łokciem.
- Hej, lala! – zawołała Cherry, mimo dużej dawki alkoholu, zachowując jako takie kojarzenie faktów. – Ty, powiedzże, jakżeś Krasnala zbajerowała?
- …Co? – spytała cicho Anja, patrząc na swój kieliszek, nietknięty, stojący na stole.
- Co zrobiłaś, że… się tak zmienił?
- Zmienił?
- Ha, kurwa! Ty naprawdę myślisz, że Fannis zawsze był miłym chłopcem?
Anja nie odpowiedziała. Było jej niedobrze, nie miała ochoty z nikim rozmawiać, a już na pewno nie z Cherry, czy kimś z kohorty pijanych gości Bardala. A zwłaszcza nie chciała słyszeć słowa „Fannis” z ust Cherry. Brzmiało tak… tak… nieprzyzwoicie.
- Wszyscy mają w sobie coś niegrzecznego – Cherry uśmiechnęła się obleśnie, wskazując ruchem głowy przeciwległy kąt pokoju.
Anja, z niechceniem, odwróciła głowę, bojąc się, co może tam zobaczyć. A gdy zobaczyła to, o czym mówiła brunetka, znieruchomiała przerażona.
W kącie stał Fannemel z jedną z dziewczyn przyprowadzonych przez Skletta. Poruszali się w rytm muzyki. Ona kręciła tyłkiem, podkreślając walory swojego ciała, ocierając się o nogi Fannemela. Zarzuciła Andersowi ręce za szyję, przylegając do niego i całując go namiętnie. On nie miał nic przeciwko, wręcz przeciwnie, zdawał się dobrze bawić. Wsadził dłonie w płomiennie rude włosy dziewczyny i przesunął się z nią do kąta, by tam oprzeć ją o ścianę i całować dalej.
- Widzisz, właśnie taki był prawdziwy Fannis – odezwała się Cherry, bełkocząc. – No wiesz: szybkie numerki przy każdej sposobności. Wszyscy znają go właśnie takiego. Nie mów, że nie wiedziałaś – dodała, odchodząc w sobie tylko znanym kierunku.
Serce Anji, które przed chwilą dosłownie stanęło, teraz zaczęło bić z prędkością przekraczającą trzykrotnie normalne tętno. Dziewczyna myślała, że zaraz się udusi. Nie wierzyła własnym oczom. Chciała krzyczeć i płakać i ukatrupić tego rudzielca, który, tam w kącie, obmacywał się i całował z Fannemelem „na Koudelke”. Dusza Anji krzyczała, gdyż wbiły się w nią miliony szklanych odłamków. To było jak cios nożem w serce. Osunęła się na oparcie od sofy, bliska spazmów i płaczu. W jej oczach pojawiły się łzy, które jednak szybko stłumiła, nie chcąc wzbudzać zainteresowania pijanych tłumów. Chciała już tylko wyjść i pójść przed siebie, donikąd. Po prostu nie pamiętać nic.
- Anula moja, Anula! – Anders nagle pojawił się przed nią, zasłaniając jej widok na resztę ludzi. Stał na niepewnych nogach, co spowodowane było zapewne ilością wypitego alkoholu; złapał rękę Anji i próbował ją zaciągnąć ze sobą w sobie tylko znane miejsce. – Anula, chodź, zabawimy się troszki… - wybełkotał, uśmiechając się sprośnie. – No chodziaj ze mną…
- Zostaw mnie – powiedziała dziewczyna stanowczo, uparcie próbując zostać w miejscu. – Za dużo wypiłeś. Idź stąd.
- Daj spokój, Anula! Każda by chciała kochać Fannemela – Norweg ostentacyjnie odgarnął włosy z twarzy, chwiejąc się lekko na nogach. – Ty też tego chcesz, wiem że mnie chcesz.
- Jesteś pijany, Anders – Anja usiłowała wyszarpnąć swoją rękę z jego uścisku. – Zostaw mnie, słyszysz?
Niespodziewanie nadeszła pomoc, chociaż może trudno było tutaj mówić o pomocy, bo zjawiła się Cherry, Tleniona Blondyna, Rudzielec i jeszcze kilka innych osób, chcących wciągnąć Andersa Fannemela z powrotem do akcji. W końcu skoczek puścił Anję, wzruszył ramionami z pogardą i odszedł, z otaczającym go wiankiem dziewczyn.
Anja, z powrotem wtopiwszy się w siedzenie, zastanawiała się, skąd wezwać pomocy. Bo na pewno nie mogła liczyć ani na Sybillę, którą też widziała podpitą, z grupką innych ludzi, ani na gospodarza imprezy, ani na Fannemela.





Wyciągnęłam z torebki telefon i zaczęłam gorączkowo przeglądać listę kontaktów, szukając potencjalnego wsparcia i pomocy.
Ammann, Atle, Bardal…
Fannemel, Hildeła, Szlirenpała... DA FAK? Skąd ja mam jego numer?!
Zografski, Velta, Vegard…
Sylvia... jest niemową, z nią nie pogadam.
Martine.
Martine Romøren.
Ona jedyna mogła mi pomóc. Z tego co wiem, mieszkała w okolicy, a poza tym była jedyną osobą, którą mogłam w tej chwili zastać trzeźwą. Przycisnęłam zieloną słuchawkę i czekałam, aż odbierze.
Jeden sygnał.
Martine, odbierz…
Drugi sygnał.
Martine, odbierz!
Trzeci sygnał.
Do cholery, odbierz ten telefon!
Czwarty sygnał.
Martine Romøren, nie rób mi tego…!
Piąty sygnał.
Błagam cię, Martine, pomóż…
Szósty sygnał.
Nosz kurwa mać, ODBIERZ TEN PIERDOLONY TELEFON!!!
- … Halo? – zamiast siódmego sygnału i odezwania się poczty głosowej, usłyszałam głos Martine. Głos, który kiedyś może przyprawiłby mnie o uczucie mdłości, jak podczas jazdy kolejką górską, teraz był najpiękniejszym dźwiękiem na świecie. – Halo, Anja, żyjesz tam?
- … Nie, Martine, umarłam na zawał!... Nie obudziłam cię?
- Nie, spokojnie, ja chodzę spać bardzo późno, muszę się ze wszystkim odrobić, bo na Bjørna liczyć niestety nie mogę. Wczoraj na przykład pojechał na jakiś ześwirowany czterodniowy kongres. Oczywiście mu odradzałam, ale i tak mnie nie posłuchał. Cały Ber… a co u ciebie taka głośna muzyka? Z tego, co pamiętam to ciężki rock nie jest w twoim stylu, a już na pewno nie tak głośny…
- Dlatego właśnie dzwonię! Jestem u Bardala!
- Co? Blender ci nawala? Ja nie umiem naprawiać. Może Bjørn umie, ale jak on bierze się do naprawiania, to zazwyczaj niczego nie naprawia, tylko jeszcze bardziej psuje. Także nie polecam ci go jako mechanika, już lepiej spytaj Johana, on się lepiej na tym zna, przynajmniej nie zamieni lodówki w piekarnik.
- Nie, Martine! U Bardala!  B a r d a l a !  Na tej imprezie!
- Na litość boską, Anju, nie krzycz tak, przecież nie jestem głucha, to przez tę piekielną muzykę, tam u ciebie. Na imprezie, mówisz? Pewnie jest dużo ludzi, jak zawsze. Możesz się cieszyć, że nie urządzili balangi u ciebie w domu; nie zostałby kamień na kamieniu. A dobrze się bawisz?
- Nie, niedobrze się bawię! Martine, mam taki problem, potrzebuję cię.
- Co? Coś się stało? Jakiś wypadek? Wiesz, na tych imprezach to się zdarza bardzo często, na każdej są jacyś poszkodowani. Znasz przypowieść freundowską „O przyjaciółce Freunda i zapałkach na Koudelce”? Na pewno znasz, wszyscy ją znają, nawet Koreańczycy. Nikt chyba nie miał takiej wpadki jak Severin. Cieszę się, że wtedy Bjørn był chory i nie poszedł na ta imprezę, bo a nuż skończyłby tak jak Freund?
Cała Martine, z jej rozgadaniem. Gdybym była nieco mniej przerażona, poruszona i roztrzęsiona, pewnie zakręciłoby mi się w głowie. Ale teraz inna rzecz zajmowała pierwszą pozycję na liście mojego umysłu i psychiki.
Czy ona nie może nigdy trochę się przymknąć i powiedzieć tylko to, co trzeba, bez zbędnej paplaniny, bez zbędnych komentarzy i bez wszechobecnych dygresji, z których większości albo nie rozumiem, albo są zupełnie nie na miejscu?
- Martine! Potrzebuję pomocy! Fannis uchlał się jak świnia!
- Skarbie, na takich imprezach to standard. Nie znajdziesz tam jednej trzeźwej osoby. Może poza tobą, ale ty nigdy nie pijesz. A poza tym dla Fannemela to, hmm, też nic nowego.
- On poszedł do kąta…
- Przynajmniej nie stoi na widoku i nie rzuca się w oczy różnym takim… Uwierz, to nawet lepiej dla niego.
Nie pojmuję, jak można być takim… [tępym]. Bez urazy dla Martine. Jest koło wpół do trzeciej w nocy, rozumiem, że o tej godzinie jej mózg może nie pracować na najwyższych obrotach, ale żeby chociaż kojarzyła najprostsze fakty! Litości, jak bardzo obsceniczna i dosłowna muszę być, żeby ta nastawiona na nadawanie katarynka wreszcie mnie zrozumiała?!
- Martine! Przejdź na odbiór, błagam, i posłuchaj chwilę! Czy ty rozumiesz, że mój Fannis jest pijany jak Sklett w Sapporo i liże się w kącie z jakąś rudą dziwką, potem próbuje mnie gwałtem zaciągnąć do jakiegoś innego kąta, a jeszcze potem odchodzi do jeszcze innego kąta z jeszcze innymi lafiryndami?!
Cisza, jaka zaległa po drugiej stronie słuchawki stosunkowo mnie usatysfakcjonowana. Przynajmniej mogłam założyć, że do pani Romørenowej dotarły moje słowa.
- Martine… - kontynuowałam już ciszej, bardziej płaczliwie i prawie błagalnie. – Ja jestem tu sama. Wszyscy dookoła są pijani, po kątach walają się ludzie, czuję się jak… Nie wiem, co mam robić.
- … Słuchaj, Anju, skarbie: siedź tam i nawet się nie ruszaj; im mniej rzucasz się w oczy, tym lepiej.
- Ale…
- Siedź! – wypowiedziała to słowo niezwykle stanowczo, nawet jak na nią. – Zaraz tam będę.
Zakończyła rozmowę.
Rozglądnęłam się dookoła, ale nie zobaczyłam nic nowego; wszędzie pijani ludzie, podrygujący na parkiecie, ocierający się na każdym kroku o ściany, o meble i o siebie nawzajem. W kącie mignęła mi sylwetka Fannemela, ale zaraz zasłonił go Bardal, wydający z siebie dźwięki przypominające słonia.
Spokojnie, za kilka minut przybędzie z odsieczą Martine Romøren i cię uratuje…
Za parę minut skończy się to piekło, Sodoma i Gomora, Hades, jaskinia Latającego Potwora Spaghetti.




Anja nie musiała czekać na Martine dłużej niż pięć minut, ale w jej przekonaniu była to cała wieczność. Cała wieczność w tym okropnym miejscu, z tymi okropnymi ludźmi, w tej okropnej atmosferze. Fannemel zdążył usadzić się przy stole razem z Rudzielcem, Cherry i grupką innych ludzi, i aktualnie zajmowali się graniem w butelkę.
Martine podjechała pod dom Bardala swoim czarnym BMW i wpadła do środka pewnym krokiem, rozglądając się z odrazą wokół. Po chwili dostrzegła Anję, bladą jak prześcieradło, wciśniętą na jednej z narożnych czerwonych kanap. Wyglądała jak Sierotka Marysia w lesie pełnym wilków.
Bo Sierotka Marysia to ta od wilków, prawda? A może ta od siedmiu krasnoludków…?
Podeszła do stolika.
- Anju, jesteś – nawet się nie przywitała tylko pociągła dziewczynę za rękę. – Wynosimy się stąd, jak najszybciej.
Anja skinęła głową i pozwoliła Martine pociągnąć się za sobą. Szły, przeciskając się przez tłumy śmierdzących alkoholem ludzi. Dziewczyna odwróciła głowę, chcąc zobaczyć, co robi Fannemel. Zobaczyła go w szampańskim nastroju. I dosłownie, w przenośni. Siedział, śmiał się i wygłupiał, razem z tymi wszystkimi nienaturalnie wesołymi dziewczynami.
Skrzywiła twarz z bólem.
- Nie patrz tam – upomniała ją łagodnie Martine i pociągnęła do wyjścia.
Drogę zagrodził im Martin Koch, zasłaniający swoją sylwetką całe drzwi. Śmiał się głupawo i co chwila pociągał kolejny łyk Wyborowej. Gdy ktoś próbował wyjść, wydawał z siebie ostrzegawczy ryk. Martine po raz wtóry pomyślała, że zamiast Koch, powinien nazywać się Kuh. Nie przejęła się nim zupełnie i, odepchnąwszy go pod ścianę, wyszła razem z Anją.
Wsiadły do samochodu i odjechały spod tego miejsca rodem z koszmarów sennych. Jechały w milczeniu, krótko. Pani Romøren okazała się świetnym kierowcą, czasem tylko przekraczając ustalone normy i prawa, głównie jeśli chodzi o ograniczenie prędkości i drogi jednokierunkowe.
Pod koniec drogi Anja zaczęła powtarzać nerwowo:
- Wiedziałam, że to się tak skończy, wiedziałam… mówiłam mu, nie słuchał… Wiedziałam.
Martine nic nie powiedziała. Rozumiała, jak wielkim szokiem dla dziewczyny musi być to, co zobaczyła, to co się wydarzyło. Ona sama, postawiona w sytuacji Anji, pewnie nie potrafiłaby nie płakać i nie urządzić sceny w domu Bardala. Co z tego, że nikt z pijanych gości nie potraktowałby jej poważnie?
Weszły do domu, Martine zapaliła światło i zaprosiła Anję do salonu.
- Usiądź, skarbie – odezwała się, wskazując sofę. – Zrobię ci jakichś ziółek, może melasy, ochłoniesz troszkę i pójdziesz spać.
- Jestem przekonana, że nie uda mi się dzisiaj zasnąć – odparła Anja. – Nie po tym wszystkim.
Martine pokiwała głową ze zrozumieniem. Poszła do kuchni, nastawiając wodę w czajniku. Czekając, aż woda się zagotuje, pozwoliła Anji posiedzieć w spokoju, a sama pogrążyła się w rozmyślaniach. Poznała Anję pół roku temu, zaprzyjaźniły się jakieś dwa miesiące wstecz… ale co tak naprawdę o niej wiedziała? Jak ją pocieszyć? Co powiedzieć? Jak robił to Fannemel? Na te pytania Martine nie potrafiła sama udzielić odpowiedzi. Również nieznana pozostała jej historia Anji, ta dawna, sprzed poznania Fannemela, ale z tego, co słyszała od Andersa, dziewczyna nie miała przyjemnego dzieciństwa, a jej przeszłość wiązała się z bólem i brakiem miłości. Martine zastanawiała się, jak to jest, że życie niektórych ludzi na każdym kroku naszpikowane jest cierpieniem? Jak można przeciwdziałać złemu losowi i jak znosić trudy życia? Pani Romøren wiodła do tej pory życie pozbawione większych tragedii, obfite raczej w drobne, rutynowe niesnaski.
Czajnik zaskoczył i zabulgotał. Martine zalała kubek z melasą. Po namyśle otworzyła kredens, wyjęła opakowanie leku nasennego i, pokruszywszy tabletkę, wsypała proszek do kubka Anji.
To dla jej dobra, musi się biedaczka położyć spać…
Wróciła do salonu, niosąc tacę z kubkami. Anja siedziała na sofie przygarbiona, okryta kocem, z twarzą zupełnie bez wyrazu. Wzięła kubek i bez słowa zaczęła sączyć melasę. Martine usiadła koło niej bez słowa, popijając własną herbatę. Nie chciała się odzywać, żeby nie powiedzieć czegoś nieodpowiedniego. Wiedziała, jaka była i jak postrzegają ją ludzie: jako rozgadaną paplę. Postanowiła zaczekać aż Anja odezwie się pierwsza.
Dziewczyna westchnęła i pokręciła głową z ironicznym uśmiechem. Nie chciała się uśmiechać, raczej płakać, ale te nerwy…
- Od początku nie chciałam iść tę imprezę – odezwała się. – Czułam, że coś złego się stanie, ale że będzie aż tak, to bym w życiu nie przypuszczała… - zaczęła podśmiewywać się histerycznie. Po chwili spoważniała i zerwała się z sofy. – Muszę po niego iść – powiedziała.
- Po kogo? – Martine nie załapała od początku. – Znaczy: po Fannisa?
- Tak, muszę po niego iść.
- Anju, to jest  b a r d z o  z ł y  pomysł.
- Muszę po niego iść – powtórzyła Anja z uporem, ale rozpaczliwie.
- Wybij to sobie z głowy – powiedziała stanowczo Martine. – Nie wiesz, co możesz tam zastać. A jak zobaczysz coś, co cię zaboli? Nie pogrążaj się jeszcze bardziej. Anju, uwierz mi: tak będzie lepiej. I dla ciebie, i dla niego.
Anja zatrzymała się i zamyśliła na chwilę. Po czym przyznała rację pani Romøren. Westchnęła i usiadła z powrotem na sofie. Oparła głowę na ramieniu Martine i podniosła kubek do ust. Zadrżała. Zakryła usta dłonią.
- Będziesz płakać? – spytała pani Romøren, a gdy Anja pokręciła przecząco głową, powiedziała: - Popłacz sobie, może to ci pomoże.
- Bardzo bym chciała – odezwała się cicho Anja. – Ale nie mogę. Po prostu nie dam rady. Martine, to tak strasznie boli w środku…
- Rozumiem cię, skarbie – Martine głaskała dziewczynę po głowie. – Rozumiem.
Wcale nie rozumiała. Nie wiedziała, jak to jest, bo mimo tego, że narzekała często na męża, Bjørn nigdy nie zrobił jej czegoś takiego… A w każdym razie nie na jej oczach.
Anja ziewnęła, mając nadzieję, że ziewanie pobudzi płacz. Ale nic takiego się nie stało. Dziewczyna czuła suchość. Zero podejrzanej wilgoci, zero pociągania nosem. Nic, co dałoby nadzieję na porządne wypłakanie się w poduszkę.
- Chodź, Anju, do sypialni, położysz się spać – odezwała się Martine.
- Nie, dziękuję. Ja… jakbym mogła, wolałabym tutaj. Na  s o f i e. Ja… lubię sofy.
- Sofy?
- Tak: sofy, kanapy, tapczany… Wiesz, na sofie spałam tej nocy, gdy Fannis… i potem… oh…
Martine położyła palec na ustach, dając Anji do zrozumienia, że rozumie. Rozłożyła sofę i przyniosła ciepłą kołdrę. Dziewczyna położyła się i pozwoliła pani Romøren zostać przy niej, aż zaśnie.
Martine siedziała przy Anji długo. Dopiero, gdy upewniła się, że ta zasnęła twardym snem, wstała, ubrała się i wyszła, wsiadając do samochodu.
           Było jeszcze coś, co musiała zrobić dla tej dziewczyny.
           ***

Mam ochotę dzisiaj trochę pogadać...
I chyba już zawsze będę pisać w punktach:
1. A więc: musiałam przeprowadzić Bardalę do Oslo, jako że nie bardzo widziałam, żeby Fannela na kacu zdołał rano przejść piechotą całą Norwegię xD
2. No cóż... nie mogło być za idealnie, zresztą podejrzewaliście że natura Norweskiego Króla Zła w końcu się ujawni - i oto jest. Wercia jest mistrzem w psuciu nastroju ;-;
3. Powoli zaczyna dopadać mnie deprecha, która potrwa tak do rozpoczęcia LGP, choć fakt iż Cene Prevc do mnie odpisał skutecznie poprawia mi humor ;)
4. ... Przez co wzięłam się do rysowania Petera i to nawet nie karykatury. I wszystko szło pięknie i w ogóle, dopóki nie przyglądnęłam się dziełu z dystansu i okazało się, że z Prevca wyszedł mi (O, IRONIO!!) Severin Freund.
5. Ostatnio na angielskim mieliśmy rozpoznać państwo po opisie. Czytam, czytam i nic mi to nie mówi. Widzę "there is exciting nightlife" i pierwsze co myślę - NORWEGIA ;D (nie, to była Australia, bo chodziło o zwierzęta - choć, hmm, Norki też czasem można podciągnąć pod tę kategorię)
Kończę, trzeba w końcu wziąć się za sprzątanie chałupy, bo jest gorszy burdel niż w pokoju Fannemela i Hildeły :')
Pozdrawiam serdecznie i ciepło, jak marcowe marzenia :)

sobota, 21 marca 2015


10. „Holidays with Norge-Team” means „Holidays with lots of trouble”




Słońce.
Ciepła plaża.
Upalne lato, które spędziliśmy w Bułgarii nad jeziorem o nazwie nie do wymówienia. Nawet nie mam zamiaru próbować.
Chociaż skrycie marzyłam o cichych wakacjach, tylko we dwójkę, wyjechaliśmy, na polecenie Stöckla, całą ekipą. Sądził, że wspólne wakacje mają nas zintegrować, bo tak to zazwyczaj działa, co ja musiałam mu potwierdzić.
Ale słowo „zazwyczaj” zazwyczaj nie sprawdza się w stosunku do kadry norweskiej, czego Alexowi wytłumaczyć niestety mi się nie udało. Twierdził, że proces integracji powinien udać się wyśmienicie. A tymczasem stało się wręcz odwrotnie, co zawdzięczamy w głównej mierze Bardalowi i jego mądrościami od kuchni – zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i przenośnym.
- Do serca mężczyzny najszybciej trafić przez żołądek – powiedział któregoś dnia Anders.
Szkoda, że go grom z jasnego nieba nie trafił, gdy to mówił. Jak jakąś Balladynę.
Być może wtedy nie wydarzyłoby się to, co się wydarzyło i nie zmarnowałoby ostatniego tygodnia wakacji kilku osobom.
Bo stało się tak, że słowa te usłyszała przypadkiem Sybilla i wzięła je sobie do serca. Zerkając znacząco na towarzysza naszych wczasów – Vladiego – od razu złapała się za garnki, rondle i patelnie.
Mogłam się spodziewać, że stanie się coś koszmarnego, ale na razie nic, poza przekleństwami Sybi, dochodzącymi z kuchni, nie zapowiadało katastrofy.
Przez pierwsze dni zabawa była przednia; nurkowaliśmy, graliśmy w siatkówkę, próbowaliśmy łowić ryby, Sklett zepchnął Stjernena z urwiska do wody.
Słońce smażyło nas tak, jak Sybilla swoje kotlety. Po czterech dniach Norkowie byli opaleni równie mocno jak tubylcy, zrobiły się z nich brązowe ciacha – pierniczki. Biedny Velta któregoś dnia zasnął na słońcu, a w konsekwencji dostał udaru. Przez dwa dni nie ruszał się z pokoju i, czerwony jak nowy przysmak Hildeły – pieczony krab – leżał na swoim łóżku. A gdy wreszcie wyszedł na zewnątrz, siedział cały dzień w koszulce, słomianym kapeluszu i pod parasolem, z miną cierpiętnika.
Tylko ja zostałam tak samo blada, jak zawsze, nie zbrązowiałam ani odrobinę. Rønsen przezwał mnie Albinoską i miał z tego powodu naprawdę wielki zaciesz, który skończył się wtedy, gdy Fannemel zorientował się, że nie podoba mi się nowe przezwisko. Gonił potem Atlego po całej plaży, wymachując złowieszczo długim badylem.
Swensen robił wszystkim i wszystkiemu zdjęcia swoją nową lustrzanką. Nic dziwnego, że Fannemel, latający z kijem prawie dwa razy większym od siebie, też się na nich znalazł. Uwieczniona została każda chwila, przeważnie ta śmieszna.
Sybilla też zbytnio się nie opaliła, siedząc całymi dniami w kuchni, eksperymentując, majstrując i pobierając praktyki u samego mistrza kuchni norweskiej. Oczywiście eksperymentowała na naszych żołądkach i zrobiła z nas swoje króliki doświadczalne, co wcale mi się nie podobało, chociażby dlatego, że to na kilometr zalatywało kłopotami.
Chyba pójdę w ślady Jacobsena, który, przezornie, już od tygodnia jeździ na samych chińskich zupkach.
Jeszcze gorzej miał Zografski (bo to oczywiście dla niego Sybi wpadła w pasję gotowania). Gdy tylko widział lądujący przed nim talerz zupy, gulaszu, czy innego obrzydlistwa, nabierał wielkiej ochoty do ucieczki i powstrzymywał go jedynie jeszcze większy strach przez urażeniem Sybillowego ego.
- Anju, ratuj mnie, błagam! – odezwał się kiedyś rozpaczliwie, oczekując na deser.
- Ale co ja mogę zrobić? – zrobiło mi się żal biedaka, w końcu niczym sobie nie zasłużył na takie tortury.
- Powiedz jej coś. Ona tylko ciebie słucha – zasugerował Vladi. – Przecież ty wszystko umiesz…
Podrapałam się po głowie.
Czy Sybi mnie słucha? Taaa jasne… Czy ja wszystko umiem?
- Skąd takie stwierdzenie? – spytałam, niezbyt go rozumiejąc.
- Nie wiem, ale jesteś moją ostatnią deską ratunku…!
 - Postaram się, ale to jest  S y b i , więc niczego nie mogę obiecać.
Pierwsza próba spełzła na niczym.
Ciasto zaserwowane przez Sybillę mocno śmierdziało rumem i orzechami laskowymi, czego połączenia nie można nazwać apetycznym. Zografski uśmiechnął się w rzekomej podzięce, ale gdy tylko Sybi odmaszerowała z powrotem do kuchni, tort wylądował w krzakach.
- Z jedzenia Sybi najbardziej ucieszą się okoliczne pasożyty – powiedział Vladimir, puszczając oczko w moją stronę i uśmiechając się zadziornie.
Następnego dnia Sybilla odkryła tort w krzakach i bardzo rozgniewała się z tego powodu. Oznajmiła, że jest jej przykro i uroniła teatralnie łezkę. Vladi, zakłopotany, szybko ją przeprosił.
W porze obiadu ponownie pojawiła się przy stole i z triumfalną miną postawiła przed nami ogromny gar – kocioł – z czymś zajeżdżającym grzybami. Zografski jęknął cicho.
- Zupa ze świeżych grzybów – oznajmiła. – Sama je nazbierałam.
ALERT! SKAŻENIE BIOLOGICZNE, KONSUMPCJA GROZI ŚMIERCIĄ!
- Wiesz co, Sybi, może lepiej trochę z tym przystopować? – starałam się, żeby mój głos zabrzmiał przekonująco. – W końcu na taki upał to zupa średnio smakuje. A ja nie lubię grzybów.
- Tak, dokładnie! – wypalił Zografski. – Ja podziękuję. Wygląda to apetycznie, ale rzeczywiście jest trochę za gorąco na zupę…
Apetycznie? – dobre sobie. Nie wiem, czy roztwór w kolorze błota z pływającymi w środku rzeczami, wyglądającymi jak ptasie gówno, można nazwać apetycznym…
Sybilla zmroziła go tym swoim przeraźliwie zawiedzionym spojrzeniem, że nie odezwał się więcej i nalał sobie pełny talerz. Siedział przez kilka minut nad tym talerzem z obrzydzeniem się w niego wpatrując, bezgłośnie wołając o ratunek i oczekując na zbawienie.
Gdy zmiłowanie nie nadeszło, chwycił za łyżkę i z niemiłym grymasem na twarzy, zaczął jeść, od czasu do czasu wylewając po trochu w krzaki, gdy Sybi akurat się odwracała.
Fannemel natomiast z apetytem wlał w siebie cały talerz tego ohydztwa, mimo że wyraźnie mu to odradzałam. Nawet nie mogłam patrzeć na to coś.
- Ej no, wyluzuj trochę – powiedział spokojnie Anders, słysząc moje ostrzeżenie. – Może nie jest zbytnio smaczne, ale na pewno zjadliwe.
Mogłam mieć tylko nadzieję, że tak jest.
Sklett chciał na chama wprosić się do kuchni, żeby gotować z Sybi, ale dostał potężnego kosza, chyba jeszcze za te skarpety, które kiedyś powiesił na klamce od naszego pokoju… Sybilla za wszelką cenę chciała się go pozbyć, ale Vegard nie zamierzał rezygnować tak łatwo. Zaczęli się przepychać, siłować, a w końcu i bić. Sklett nie miał za grosz honoru, jeśli idzie o bicie z dziewczynami.
- To  c o ś  to nie dziewczyna! – darł się, przykładając mrożoną pietruszkę do podbitego oka. – To szatan!, diabeł wcielony!
- Wszystko słyszałam! – odgrażała się Sybilla z kuchni, wskazując surowym udkiem głowę Vegarda. – Karma cię dopadnie, ofiaro!
Sklett próbował wszcząć awanturę, ale Jacobsen dobitnie mu to odradził; przypomniał, jakie mogą być konsekwencje kłótni z „tym szatanem, diabłem wcielonym”.
Powinien był jeszcze dołożyć: Sadystyczną Wpychaczką Żarła, Trucicielką Ludzi, Córką Ziemniaka…
Wszystkie trzy przezwiska pasowały do niej jak ulał. Może z wyjątkiem dosłownego znaczenia Córki Ziemniaka, ale nie będę się wykłócać o ich więzy pokrewieństwa. Bo może jest coś, co szanowny Bardalo postanowił przemilczeć.
W każdym razie Sadystyczna Wpychaczka Żarła znosiła wciąż coraz to nowe „smakołyki”, usiłując wepchnąć ile się dało i w kogo się dało. Bo przecież marnowanie jedzenia jest grzechem. Ale Sybi chyba nie uznawała zasady: bierz tyle (lub TO) ile (co) możesz zjeść.
Fannis wchłaniał wszystko bez oporu, zupełnie nie znając umiaru. Ciekawa jestem ile musiałby zjeść, żeby napchać swój nienażarty żołądek do granic wytrzymałości… Po kilku(nastu) nieudanych próbach zaniechałam dalszego protestu i odciągania go od podejrzanego jadła. W końcu on i tak mnie nie słuchał.
Nie, źle mówię.
Słuchał, tylko nie zważał na moje słowa, nie brał ich sobie zanadto do serca i zbywał mnie kokieteryjnymi słówkami. Poddałam się. Tylko żeby potem nie było, że nie ostrzegałam.




Ten dzień upływał w miarę spokojnie, a przynajmniej stosunkowo, jeśli brać pod uwagę norweskie normy. Siedzieliśmy na plaży, opychając się lodami, owocami i truskawkową polewą, jako że bitej śmietany dziwnym trafem zabrakło. Forfang i Sjøen grali w kometkę kawałek dalej, Hilde stroił dziwne miny do jakichś turystek, Bardal z dziką euforią wlewał Velcie do gardła sos toffi, a ten wydawał z siebie dźwięki przypominające jakiś żółwiowy orgazm. Choć w zasadzie nie mam pojęcia czy żółwie rzeczywiście wydają jakiekolwiek dźwięki, ale mniejsza z tym.
Anja, ja, Jacobs i Stjernen rozgrywaliśmy właśnie partyjkę kuku, tak dla odmiany, żeby nie cały czas pokera i kenta. Niestety ja, chyba posiadając jakiegoś wrodzonego pecha do kart, praktycznie cały czas przegrywałem, na zmianę z Andreasem, i moje kostki znajdowały się już w opłakanym stanie. Mimo to nie zamierzałem się poddawać. Nie, bo to ja, Anders Fannemel, jestem tak uparty i głupi, że nie poddaję się nigdy; i nawet gdy mam jakiś uraz czy kontuzję, i tak skaczę w konkursach, bo co? Przecież ja jestem The Best, mnie nie da się złamać!
Co chwila ktoś wybuchał śmiechem, nie zawsze z racjonalnych powodów, ale było wesoło. Czilujemy sobie pod parasolami, zupełnie nie interesując się tym, co działo się poza strefą naszych norweskich wpływów. Jest tak idealnie, że niczego mi do szczęścia nie brakowało.
… no, prawie niczego.
- Ej, chłopaki… - odezwał się nagle cicho Stjernen. – Bo ja… Ja… chyba jestem w ciąży.
Wszyscy przerwali to, czym w tej chwili się zajmowali i gapili się na niego z otwartymi mordami. Forfang stracił koncentrację i oberwał lotką w oko. A Delta zakrztusił się tym swoim toffi i zaczął się dusić, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że Bardalo ciągle trzyma nad nim odkręconą butelkę, w związku z czym lepka, słodka polewa niszczy zupełnie jego designowy fryz. Choć jeśli do tej pory laski nie uważały Rune za słodkiego, teraz na pewno nie będzie mógł się od nich opędzić. Taka Scarlett na przykład, którą poznałem pewnego razu w Trondheim, z wielką chęcią wylizałaby go do czysta. Ale raczej nie o tym myślą teraz pozostali. W tej chwili wszystko inne przestało się liczyć i tylko lampiliśmy się na jednego z członków kadry, a w oczach każdego widziałem to samo pytanie.
W dupę, Stjerna, od kiedy jesteś Andreą?
No ale sorry, nawet jeśli faktycznie Stjernen nie posiada chromosomów igrek, to jednak byłaby z niego wyjątkowo szpetna panienka. Nawet ja bym się nie skusił na to, żeby go przelecieć. No przykro mi, naprawdę nie mam nic do Stjernenka, ale mimo wszystko mam jakieś standardy.
- No bo… - Andreas zaczerwienił się jak burak albo jak młodszy z Prevców po oddaniu skoku i spuścił wzrok na swoje kwiaciaste spodenki, nerwowo bawiąc się palcami. – Bo ja ostatnio czuję się tak inaczej… Chłopaki, ja żrę cały czas jak jakiś Freund!, ale… no, to coś poważniejszego niż psychiczne schorzenie Seva. Bo ja nie mam ochoty na coś tak banalnego jak wkładki, co to to nie, tylko wiecie: tutaj cały zapas bitej śmietany, tam camembert, a zaraz mam ochotę po prostu wepchać w siebie marchewki maczane w majonezie!
- Fuj, Andi, jesteś obleśny – skrzywił się Rune, robiąc minę jakby miał się zaraz zrzygać. I chyba wszyscy się z nim zgadzaliśmy.
- Ale nie to jest najgorsze – westchnął Stjernen z rozpaczą, załamując ręce. – Mam jakieś cholerne humory, gorsze niż Sybilla przed okresem, serio. Totalna deprecha i to bez żadnego konkretnego powodu; no bo to, że Hilde próbował mnie zgwałcić wczoraj w nocy, to nie jest jeszcze wystarczający powód, nie?
Wszystkie oczy przeniosły się na Toma, ale on tylko wzruszył ramionami.
- A w dodatku… obudził się we mnie instynkt macierzyński – lamentował Andreas. – Na przykład jak Johann rozwalił kolano jeżdżąc na desce, miałem ochotę go przytulić – wzdrygnął się, jakby po plecach chodziło mu coś obrzydliwego. Nie dziwię się, takie zachowanie to naprawdę nie jest dobry znak dla jego męskości. – I w ogóle… Nie no, raczej nie zostałem przypadkowo zapłodniony, ani żadna partenogeneza czy coś… Może ja schizę jakąś mam, albo co?
- Zrób sobie test ciążowy! – parsknął Velta, proponując że kopsnie się nawet do apteki.
Ofiarowałem się, że z nim pójdę. Bo, kurde, to musi być ciekawe: „Dzień dobry, chciałbym kupić test ciążowy dla kolegi.” Hahah, ale faza!
- Agata wie? – spytał rzeczowo Bardal, unosząc brew. Doskonale wiedzieliśmy, że sobie kpi.
- Daj spokój – burknął Stjernen. – Tego tylko by brakowało, żeby słyszała te wszystkie straszne rzeczy, które się tu dzieją…!
Zrobiło mi się żal biednego Andreasa. Zostawia go narzeczona, próbuje sobie taki ułożyć życie na nowo, poznaje nawet fajną lasię, a tu taka tragedia. Zresztą chyba wszyscy mieli podobne myśli, bo późnym wieczorem zeszliśmy do piwnicy, gdzie mieścił się klub, zamówiliśmy po kolejce polskiej wódeczki (no wiecie: zero smutka, zero łez – polska wódka jest the best!) i namówiliśmy Stjernena do namiętnego grania w Kickballa. Potem w bilard. A potem małego haradzowania się na automatach. A wszystko to po to, by udowodnić jego męską naturę. I chyba się nam udało. W każdym razie Andreas nie narzekał więcej na żadne ciąże, depresje i PMS. A my zgodnie wznieśliśmy toast Wyborową za jego męskość. I wszystko było pięknie i cacy. Stworzyliśmy najpiękniejszy chór na świecie i śpiewaliśmy na całą tą wieś, czy miasto, czy co to tam było:
- Jeszcze po kropelce, jeszcze po kropelce! Póki wódka jest w butelce…!
- Kieliszek dobra rzecz…!
- A jeszcze lepsza dwa!
- Ale najlepiej pić…
- … do następnego dnia!




Następnego dnia rano Rønsen ze Stjernenem wpadli do naszego pokoju, poprzebierani za Hawajki: z girlandami kwiatów na szyi, w słomianych spódniczkach i takowych kapeluszach.
- Plan dnia na dzisiaj – odezwał się Atle, czytając kartkę zapisaną pismem Hildego. – Po śniadaniu: pływanie cały dzień i byczenie się na plaży.
- Aloha hoi! – zaintonował Stjernen, tańcując po pokoju. – Aloha hej, zajebisty będzie ten dzień!
Oboje pognali do innych pokojów, śmiejąc się na całe gardło.
Wstałam i poszłam do łazienki, przygotować się do wyjścia na plażę. Założyłam ten fioletowy, kwiaciasty strój kąpielowy, ten który tak strasznie mi się podobał, co zauważywszy, Fannemel kupił mi go bez wahania, zupełnie nie przejmując się niebotyczną ceną, wzięte chyba z kosmosu. O, i jeszcze liliowe pareo, które sama sobie zakupiłam w kramie na plaży. Plus wielkie, obłe okulary przeciwsłoneczne, zasłaniające mi połowę twarzy. Co prawda Fannis nie lubił, gdy zakrywałam swoją twarz i oczy, ale przynajmniej nie widać było wtedy po mnie, jaka jestem blada i żaden Atle Pedersen Rønsen nie miał powodu, żeby się ze mnie naśmiewać.
Weszłam do sypialni, udając modelkę, chcąc zaprezentować swój ubiór i pewnie przy tym trochę się pośmiać, ale Fannemel najwyraźniej nie miał ochoty brać udziału jako moje osobiste jury. Leżał plackiem na łóżku, z zamkniętymi oczami.
- Nie wstajesz? – spytałam. – Zaraz wychodzimy.
Anders jęknął coś pod nosem, skrzywił się i powiedział:
- Idźcie dzisiaj beze mnie, nie mam ochoty na biczing  – nawet nie podniósł wzroku.
- Niemożliwe. Ty zawsze do pływania jesteś pierwszy.
Wykrzywił się jeszcze bardziej.
- Naprawdę. Serio, jakoś się czuję… kurewsko niedobrze. Yeeeak!
Podeszłam do łóżka, trochę zaniepokojona. Fannemel i złe samopoczucie? – to tak jakbym siebie nazwała murzynem. Albo przypisała Sybilli, że jest spokojna, opanowana i flegmatyczna…
Dopiero teraz zauważyłam, jaki jest blady.
- Nie żartuj sobie… Słuchaj, może trzeba z tobą do lekarza…? A jak to coś poważnego?
- Nieee, daj spokój. Przejdzie mi – machnął ręką niecierpliwie.
Tak, cały Fannemel. Ducha wyzionie, ale choćby był sparaliżowany od stóp do głów – do lekarza się dobrowolnie zaciągnąć nie pozwoli. Na nic byłyby moje prośby, groźby, miny, krzyżowanie rąk, postawa numer trzy – „teraz ja tu rządzę”…
Trzeba było nie pytać go o zgodę…
- Nie stój tak nade mną, bo czuję się co najmniej chorym na raka kaleką – burknął, marszcząc czoło.
Do pokoju wpadł Hilde, podobnie jak Atle i Andreas, przebrany za hawajską tancerkę.
- Idziecie? – spytał z radosnym uśmiechem, trochę działającym mi w tej chwili na nerwy. – Bo czekamy na was. Mamy w planach siatkówkę… Fakt, gdzieś wcięło większość piłek – i podejrzewam, że ten posraniec Rønsen ma z tym coś wspólnego – ale jakiś pół-flak się znalazł.
Fannemel z wysiłkiem podniósł głowę.
- Ja zostaję – odezwał się. – Idź, Anju i baw się zajebiście…
- Zostaję z tobą – oznajmiłam stanowczo, tonem nieznoszącym sprzeciwu, krzyżując ręce na piersiach.
Anja: 1 – Fannis: 0
- Ale z was łamagi! – zaśmiał się Hilde. – To może jeszcze Zografskiego przyjmiecie dla towarzystwa? Też coś narzeka na samopoczucie…
Hmmm… Bawimy się w detektywa:
Na podstawie pewnych wniosków udało mi się postawić hipotezę:
Złe samopoczucie – (Fannis + Zogu) = …
S y b i .
Sybi + Bardal.
No, jeśli oni nie są sprawcami zbrodni, to już sama nie wiem, kto mógłby nim być.
Chciałam zawołać na Hildego, żeby tę Sybillę tutaj przyprowadzić, ale on zdążył już wyjść, śpiewając piosenkę, którą rano zaprezentował nam Stjernen.
- Aloha hoi! Aloha hej…!
Fannemelowi udało się w końcu wstać, pojękując cicho. Ubrał się i stał przy barku, opierając się o kredens. Wyciągnął ze środka gorzką wódkę żołądkową.
- Nie powinieneś tego robić – odezwałam się, gdy podniósł szklankę  do ust.
Pokiwał głową i odłożył wódkę, wzdychając.
- Taaa, może i masz rację… Kur…de, jeszcze tylko by mi kaca brakowało…!
Anja: 2 – Fannis: 0
Dobrze, że chociaż w tym mnie posłuchał. Facet nie powinien nigdy pić.
- Halo, można…? – spod drzwi dobiegł nas cichy, jakby przytłumiony głos Vladimira.
Gestem ręki zaprosiłam go do środka. Wszedł, trzymając się za żołądek i usiadł na sofie, postękując od czasu do czasu.
- Kurde, strasznie mnie mdli – oznajmił.
Wcale nie zamierzałam w to wątpić.
Zostaliśmy sobie więc w trójkę. Naprawdę znakomicie się bawiłam: wysłuchiwałam jęków, stęków, narzekań. Ale nie mogłam powiedzieć, że reszta utyskiwała na brak wrażeń.
- Cholera… - odezwał się Fannemel żałośnie. – Czuję się, jakbym zaraz… jakbym zaraz miał się… zrzygać.
I pognał do łazienki, skąd wrócił jeszcze bardziej blady i jeszcze bardziej jęczący.
- Fannis – odezwałam się surowo i już miałam dodać „A nie mówiłam? Było mnie posłuchać”, gdy Anders wykonał gwałtowny odwrót i z powrotem wpadł do łazienki. Litość wzięła górę nad gniewnym triumfem i nic nie powiedziałam.
Zrobiło mi się po prostu żal ich obu. Miałam nadzieję, że w miarę szybko im przejdzie.
No i masz babo placek.
Tymczasem teraz już oboje biegali sztafetą na zmianę do toalety, przy czym Anders przeważnie brał górę. W pewnym momencie weszłam do środka i zastałam go wiszącego nad sedesem, wpół zgiętego z bólu. Wstrząsały nim gwałtowne torsje i był prawie tak blady jak ja. Z salonu dochodziły pojękiwania Zografskiego.
Załamałam ręce, zupełnie nie wiedząc co robić. Jeden rzygający facet to jeszcze nic, ale dwóch rzygających facetów – to już poważny problem.
Pieprzona Sybilla!
Krążyłam między łazienką, a salonem, nadal nie wiedząc: czekać czy podjąć działanie? Ale gdy Zografski nie przestawał jęczeć, a Fannemel wręcz słaniał się na nogach, stwierdziłam, że należy w końcu coś przedsięwziąć.
Zwinęłam z magazynku dwa wiadra i wpadłam do pokoju Bardala i Stjernena, jak zwykle stojącego otworem, i pogrzebawszy w szafce Andersa, wyjęłam stamtąd kluczyki do jego samochodu.
Pieprzony Bardal!
Wpakowałam wiadra do samochodu, potem tych cierpiących delikwentów, a sama siadłam za kierownicą. Zografski przeżegnał się ukradkiem, myśląc, że tego nie zauważyłam. Wystartowałam od razu z drugiego biegu i silnik zgasł.
Pieprzone samochody bez automatycznej skrzyni biegów…!
Należało się choć trochę opanować, jeśli w takim wypadku można mówić o opanowaniu. Tym razem ruszyłam tak jak trzeba. Wyjeżdżałam z parkingu, zagryzając wargi ze zdenerwowania, także Veltę, przechodzącego przez pasy, zauważyłam dopiero metr przed sobą.
Hamulec, kurde, HAMULEC!!!
… właśnie: hamulec, a nie sprzęgło!
Silnik ponownie zgasł, ale nie na tyle szybko, żeby wyhamować przed Żółwiem. Rune, poczuwszy na sobie maskę Bardalowego samochodu, odskoczył jak oparzony, patrząc na mnie ze zszokowanym wyrazem twarzy.
- Velta, kurwa, patrz jak leziesz!!! – wydarłam się, zupełnie nie potrafiąc pohamować wzburzenia. Chyba po praz pierwszy w życiu powiedziałam przekleństwo…
Gapił się z otwartą gębą, odwracając się, gdy ponownie zapaliłam auto i odjechałam z piskiem opon.
Pieprzone Żółwie, wchodzące pod samą maskę…!
Pojechałam dalej, zostawiając w tyle skonsternowanego Deltę. Omal nie potrącając kilku kolarzy i nie powodując paru wypadków, dotarłam tam, gdzie trzeba.
Super, do końca wypoczynku został tylko tydzień. Nich diabli wezmą Sybillę i Bardala, tak jak wzięli wakacje!
Pod szpitalnym parkingiem zatrzymałam się tak gwałtownie, że niczego niespodziewający się Zografski, leżący na tylnych siedzeniach, stoczył się na podłogę.
- Przepraszam – wydusiłam ze skruchą.
Otworzyłam drzwi, żeby wypuścić Zografskiego i zawodzącego Fannemela, ale ten nie ruszał się z miejsca, chyba nawet nie zauważając, że dotarliśmy na miejsce.
- Niechże ktoś da jakiś wózek albo co!!! – zawołałam na stojącą w pobliżu pielęgniarkę.
- Ja nie siądę na  ż a d e n  w ó z e k ! – oznajmił buntowniczo Fannemel, zrywając się ostentacyjnie z siedzenia.
Co jak co, ale uparty to on był i za wszelką cenę chciał postawić na swoim. Niedoczekanie! Teraz ja tu rządzę!
- Siadaj i nie marudź! – ryknęłam na niego, nie kontrolując już rozdrażnienia.
O dziwo!, posłuchał.
Patrząc na mnie, jakby z lekkim przestrachem, pozwolił się usadzić z potulną miną.
Anja: 3 – Fannis: 0




Szli przez zatłoczony korytarz.
Znaczy: Fannemel nie bardzo, ale nie warto się tutaj rozdrabniać.
Anja czuła na sobie wzrok ludzi, siedzących na krzesłach i stojących pod ścianą. Zastanawiała się: co jest z nią nie tak? Spojrzała na siebie i powstrzymała jęk zgrozy; przez to wszystko zupełnie zapomniała się ubrać. I szła teraz korytarzem w stroju kąpielowym, pareo i przeciwsłonecznych okularach, zatkniętych we włosach nad czołem.
Ale krwi powstrzymać nie umiała. Od razu jej policzki zapłonęły na czerwono, jakby miała gorączkę.
Zdawała sobie sprawę, że, mimo dość niskiej samooceny, jeśli chodzi o wygląd, dla co poniektórych ludzi wyglądała ponętnie.
Ktoś zagwizdał przeciągle i Anja z zakłopotaniem zauważyła, że wszystkie paru oczu, należące do osobników płci przeciwnej, są skierowane na nią.
Wliczając też Zografskiego.
Ktoś klepnął ją w pośladek.
Podskoczyła, ze wstydem zakrywając się pareo, najbardziej jak się dało.
- Cholerka… - wyjąkała, czerwona jak Velta poparzony słońcem.
- No widzę, że wszyscy zobaczą, jaką piękną i atrakcyjną mam dziewczynę – odezwał się Fannemel, mimo bólu siląc się na uśmiech.
Ale Anji nie rozśmieszył żart i nie odwzajemniła uśmiechu, tylko zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Modliła się, żeby ten długi, przepełniony korytarz kiedyś wreszcie się skończył.

Z Zografskim poszło w miarę lekko; dostał jakieś leki, jakieś zioła i, czując się o wiele lepiej, czekał na resztę w samochodzie, słuchając muzyki.
Ale Fannemel, który pożarł dwa talerze zupy, musiał odpokutować za swoją zachłanność. Okazało się, że grzybki, które zaserwowała im Sybilla, były niezbyt jadalne.
- Podobno trującego grzyba człowiek zjada tylko raz – odezwała się Anja, szturchając lekko Fannemela, dla podniesienia go na duchu. – Widocznie łamiesz schematy, Fannis…
Ale Anders, po płukaniu żołądka, nie dał się tak łatwo pocieszyć.
- Kurwa, grzybki cholerne – biadolił w samochodzie, trzymając się za brzuch. – I cholerni lekarze. Jakoś nie bardzo czuję ulgę po tych ich zabiegach… Powiem więcej: nawet nie wiem, czy nie czuję się teraz jeszcze gorzej! Mało mi było, że zepsuły się moje wakacje…!
Nie szczędził oprócz tego niewyszukanych epitetów na Sybillę. Wymachiwał przy tym rękami tak gwałtownie, że po pewnym czasie Anja zatrzymała samochód na poboczu.
- Przestań mi tu tak machać! – odezwała się niecierpliwie. – Jak ja mam prowadzić, kiedy co dwie sekundy coś przelatuje mi przed oczami?!
No nie da się po prostu.
- No sorka – powiedział Fannemel i po dłuższym namyśle dorzucił ze skruchą: - Jak zwykle miałaś rację, co do tej jeba… yyy – głupiej zupy.
- Wiem, ale… wolałabym się mylić, żebyście wy nie musieli tak cierpieć – zauważyła Anja.
- O, i bardzo słusznie! – zgodził się energicznie Zografski, podskakując na siedzeniu.
- Wszak wiedzieć znaczy: przewidywać – oświadczył Fannemel z wielce uczoną miną, zupełnie kontrastującą do stanu jego uczuć. – Gdybym przewidział, że ta zupa źle dogada się z moim układem gastrycznym, nigdy w życiu bym się jej nie tknął… Chociaż, przewidziałem sprytnie, że z tej wizyty w szpitalu nie wyniknie nic dobrego i właśnie dlatego nie chciałem tam pojechać. Wszelako w rękach Anji jestem niczym glina w dłoniach garncarza.
- A nie vice versa? – spytała Anja cierpko, przedrzeźniając jego filozoficzny ton. – Ja sądziłam, iż jest dokładnie na odwrót: to ty możesz poczynić ze mną wszystko, czego zapragniesz.
Fannemel, zapominając na chwilę o mocnym ssaniu w żołądku, uśmiechnął się pazernie, z błyszczącymi oczami. Anja dobrze znała ten wyraz twarzy.
- Wszystko, powiadasz? – powtórzył Anders, rozkoszując się brzmieniem tego wyrazu. – Począwszy od kazania machnięcia ci ręką, skończywszy na skoczeniu z mostu, poprzez te wszystkie inne rzeczy?
- Tak.
Fannemel rozciągnął, o tyle, o ile jest to możliwe, swój uśmiech jeszcze bardziej, od przysłowiowego ucha do ucha. Wyglądał przy tym, i ze świecącymi się oczami, jak niepohamowany demon. Wyglądał iście jak Król Norweskiego Zła.
Ale Anja, aczkolwiek wcale chętna, nie dawała najmniejszych oznak, że jest gotowa na owo „wszystko”, więc Fannemel postanowił, że „policzy się” z nią później.
Jak tylko minie to okropne ssanie w żołądku…




Wróciliśmy do hotelu koło drugiej.
Pływacy najwidoczniej bawili się w najlepsze, bo jeszcze ich nie zastaliśmy. Zografski przesiadywał u nas w salonie, pijąc herbatkę miętową razem z Fannemelem, jęczącym i rozwalonym na sofie w salonie.
- Dzięki, Anju – odezwał się Vladimir.
- Ale za co? – spytałam, nie rozumiejąc go.
- No za to, że jesteś taka zaradna i troskliwa… - odparł, patrząc na mnie, jakoś tak z rozmarzeniem.
Wzdrygnęłam się.
- Po prostu… tego wymagała sytuacja – ucięłam, nie chcąc rozmawiać na ten temat.
Zografski chyba nie doszukał się aluzji w tym zdaniu, ale na szczęście od dalszej rozmowy uratował mnie dzwonek mojej komórki (zasponsorowanej przez… no śmiało, zgadnijcie kogo).
Chociaż nie wiem, czy można mówić o uratowaniu, bo dzwoniła Sybilla. Odebrałam, chcąc wygarnąć jej co nieco, ale zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zarzuciła mnie swoim słowotokiem.
- Och, Anka! Żałuj, żałuj, żałuj! Żałuj, że nie jesteś tu z nami! Bardal złowił szczupaka! No mówię ci, serio! A Sklett stanął na jeżowcu i odwieźli go do dyżurki! No mówię ci! A jakaś Bułgarka, taka opalona brunetka, zaczęła podrywać Hildełę! No mówię ci: łasiła się do niego jak kot! I nie mogę powiedzieć, żeby Hilde na to narzekał…! A ja spotkałam siostrę Zogu…
- Sybi, oddychasz? – spytałam, nie słysząc żadnych przerw w logorei.
Sybilla przerwała na chwilę, ale zaraz kontynuowała, ignorując mnie zupełnie.
- No mówię ci, jaka ona jest fajna i śmieszna! Fajna byłaby z niej szwagierka! Razem z nią rzucałyśmy w Rønsena smażonymi krewetkami! I żywymi krabami! Ale był wściekły, gonił nas po całej plaży! No mówię ci: ubaw po pachy! Szkoda, żeście zostali, my się tu tak zajebiście bawimy…!
Słysząc ten jej wkurzający, wesoły głos w jakiejś euforii, wściekłam się i wrzasnęłam do słuchawki, ignorując błonę bębenkową Sybilli:
- Ja cię zamorduję! Czy ty wiesz, co działo się tutaj?! Przez te twoje grzybki musiałam męczyć się z dwoma rzygającymi, chorymi, zatrutymi facetami! Uwierz mi, to nie było fajne! Podczas gdy wy obrzucaliście się owocami morza, ja latałam z wiadrami po pokoju i siedziałam na zatłoczonej izbie przyjęć, pełnej zboczeńców i pedofilów…!
- Uuu… no to widzę, że ty też miałaś ubaw po pachy, hahahaha!
Myślałam, że za chwilę wskoczę do telefonu, wyjdę po drugiej stronie i ją gołymi rękami uduszę.
Ale nie dane mi było tego zrobić.
Fannemel, do tej pory smętnie pitolący coś o swoim żołądku, nagle zerwał się z sofy, wyrwał mi słuchawkę i wkurzony zaczął nawijać:
- Sybi?! Hej, wiesz ty…?! Niech cię szlag, ciebie i te twoje grzybki! Idź w cholerę! Moje wakacje diabli wzięli, jestem na diecie, nie mogę się opychać krewetkami ani w ogóle niczym! W ogóle nie mogę nic robić! Czuję się, jakby przejechał mnie czołg, co najmniej! Do kurwy nędzy!!! A masz pojęcie, jak okropne jest płukanie żołądka?! Obyś się nie dowiedziała! … Albo nie: obyś się  d o w i e d z i a ł a !!!
Sybilla przerwała rozmowę, chyba trochę się zmieszała.
Gdy wieczorem wrócili, urządziliśmy im taką awanturę, że do końca roku jej nie zapomną. Ale, wbrew przewidywaniom uchahanego Skletta, Sybilla zachowała całe swoje uzębienie, a Fannemel nie otrzymał podbitego oka w prezencie na bonus. Rzekomy „związek” Sybilli i Vladiego też się nie rozpadł.
Tylko Velta coś tam narzekał, masując się po biodrze.
Przeprosiłam.
Bardal coś tam narzekał, widząc stan swojego samochodu.
Nie przeprosiłam, a co?! Należało mu się!
Wakacje szybko się skończyły, jak na mój gust trochę byt szybko, ale może dzięki temu obyło się bez kolejnych większych wpadek. Jednak pozostał mi lekki niedosyt.
A Fannemela to normalnie skręcało ze złości, gdy z powrotem wylądowaliśmy w chłodnej Norwegii.
I w sumie to mu się nie dziwię.




 (21:42)
SYBI007: HEJ, ANKA! ROZPOCZECIE SEZONU ZA DWA TYGODNIE, WRACASZ?
ANNFANN: NO RACZEJ, A MAM JAKIS WYBOR? ;)
SYBI007: NIE. JAKBYS NIE WROCILA TO KILKA OSOB BY CIE ZABILO, WLACZAJAC MNIE. PODOBNO U WAS SPADLO DUZO SNIEGU? NIE PRZYSYPALO CIE? ;D
ANNFANN: BARDZO SMIESZNE! -,-
ANNFANN: NIE, ALE ZASYPALO DROGE DO MIASTA I SIEDZE CALY DZIEN W DOMU. FANNIS, KORZYSTAJAC Z OKAZJI, ZABRAL MNIE NA NARTY…
SYBI007: OOOO I JAK BYLO?? ;)
ANNFANN: NIE NAJGORZEJ – WYGLEBILAM   T Y L K O  17 RAZY I ZALICZYLAM UPOJNA DWUDZIESTOMETROWA JAZDE TYLEM ^^ POZA TYM DO DZISIAJ MAM SINIAKI OD PRZECHODZENIA PRZEZ BRAMKI…
SYBI007: HAHAHA! NO TO OSTRO SIE, WIDZE, BAWISZ ;3
ANNFANN: TAK, ALE CIESZE SIĘ ZE JUZ SEZON BLISKO, BO TESKNIE ZA WAMI.
SYBI007: BA, JA TEZ. NAWET ZA SKLETTEM ;3 NO I ZA ZOGU <333 PISALAM Z NIM OSTATNIO. PYTAL SIE O CIEBIE.
ANNFANN: O, JAK MILO. JESZCZE MNIE PAMIETA XD POCIESZNY JEST ;)
(21:58)
SYBI007: KRECISZ Z NIM ???
ANNFANN: ZE CO ??????????????????

                SYBI007 is offline
                ***

            Dzisiaj mam trochę informacji do przekazania, więc chyba muszę to wypunktować:
1. Przepraszam znowu, że tak długo nie pojawiał się ten rozdział, ale... hmm, chyba nie mam nic na swoje usprawiedliwienie :/ (byłam zajęta czytaniem "Niezgodnej" *-*)
2. Uwielbiam opisywać porąbane wybryki Norwegów, ale w końcu przyszedł czas na jakiś rozwój poważniejszych wątków Anja-Fannis, więc Bardzo Ważne Ogłoszenie: to był OSTATNI z rozdziałów o treści "pierdzielenie na ucieszenie" ^^
3. W związku z powyższym mam nadzieję, że mimo to ktoś jeszcze ze mną zostanie i będzie czytał moje wypociny :')
4. Aleksandro moja droga, ten eksces z Andreasem Stjernenem w roli głównej jest dedykowany Tobie za te piękne motywujące komentarze ;)
5. I przepraszam cię, Paula, za nieczekanie na twój komentarz, ale nie będę wiecznie na ciebie czekać.
6. Cudowna forma Petera ukazuje się nam ostatnio podczas tych konkursów *-* I mam nadzieję, że jutro zdobędzie Kryształową Kulę, choć pewnie kiedy to czytacie, jest już po wszystkim ;D
7. Smutne bolesne fakty - będzie mi strasznie brakowało Bardala, a Wam?? :'c Jak oglądałam jego pożegnanie ze skokami, się poryczałam ;-; Dlatego w następnym rozdziale Anderso na pewno się pojawi i sporo namiesza, ale na razie to tyle w tym temacie.
8. Kończę, bo nie chcę Was zamęczyć na śmierć.
Trzymajcie się i, tak na przyszłość, powodzenia w czekaniu na LGP i następny sezon :')
Pozdrawiam.