11. Norwegians’ house-parties have never ended well.
- Organizuję taką
zajefajną domówkę u mnie – oznajmił Bardal z uśmiechem. – Wpadniecie?
To pytanie skierował do
wszystkich. Rozentuzjazmowana grupa skoczków przyjęła jego pomysł z aprobatą.
Dawno nie było żadnej, naprawdę grubej balangi.
- To będzie naprawdę bardzo
kulturalna impreza. Zero wódki, tylko piwko, zero striptizerek, zero
przypadkowych gości, zero wizyt policji… - Anders wyliczał zalety swojego
przedsięwzięcia.
- A zaprosiłeś Skletta? – spytał
Stjernen.
- No tak, przecież to też
członek naszej kadry, nie? Nasz kolega. Przecież nie mogę mu zabronić przyjść
na kulturalną imprezę.
Kilka osób zaśmiało się pod
nosem. Stjernen pokręcił głową z politowaniem.
Bardal zapewniał wszystkich co
do kulturalności swojej domówki. Ciekawe tylko, czy zdawał sobie sprawę z tego,
że nie wie, co mówi. Przecież zaproszenie Skletta automatycznie wykluczało
takie pojęcia jak „kulturalny”.
Dobra, wiem, że to bezsensowny
moment, ale muszę tutaj wtrącić się z wyjaśnieniem: tak naprawdę to wcale nie
chodzi o Skletta. Właściwie każda norweska balanga, z Vegardem czy bez niego,
kończy się niepamiętnie. No, ale w końcu najlepiej jest zrzucić winę na
jednostkę. Zresztą, pomijając mnie i Hildełę (ale myśmy już zdążyli pokazać, że
na nas winy nie wolno zrzucać, o nie!), Sklett zawsze sieje największe
zamieszanie. Więc trzeba karmić stereotypy.
Nie wiem, jak działa ten
mechanizm, ale pewne jest to, że tam gdzie jest Sklett – tam są kłopoty. A
Vegard ściąga kłopoty nie tylko na siebie, chociaż na pewno w głównej mierze owszem,
ale na całe swoje otoczenie. Powinien ubrać się w worek pokutny i nosić ze sobą
szyld „NIEBEZPIECZEŃSWTO”. Takiego to nic, tylko wsadzić w kaftan
bezpieczeństwa i hasta lá vista do
psychiatryku.
Ale Bardalo najwidoczniej tego
nie dostrzegał.
- To o 20:00 u mnie w domu! –
oznajmił zadowolony.
Nie rozumiałem jego fascynacji;
każdy zazwyczaj stara się uniknąć urządzania balangi w swoim domu, broni się od
tego rękami i nogami, i wymyśla najbardziej naciągane wykręty.
A już tym bardziej unika się
imprezy w nowym domu. Zwłaszcza jeśli ów dom nie ma jeszcze doświadczenia w
przyjmowaniu takich imprez. Ja nie wiem, co Bardali nie podobało się w jego
starym domciu, że musiał z całą rodziną przeprowadzić się aż do stolicy, no ale
kto tam zrozumie Bardala, który ma ziemniaczane pureé zamiast mózgu…
Bo po takich imprezach, często
dom zamienia się w złomowisko, meble w kawałki drewna, a z wszystkich cennych
pamiątek zostają tylko marne szczątki. Bardzo prawdopodobne jest też to, że
któryś z gości ucierpi. Jeżeli wierzyć statystykom, na każdej imprezie dwanaście
osób zgarniają gliny, cztery osoby lądują na SORze albo na Ostrym Dyżurze, 90%
gości upija się do nieprzytomności, a jedna osoba zachodzi w nieplanowaną ciążę.
Tak przynajmniej wykalkulował Jacobsen.
Biada tym, którzy wierzą w
statystyki.
Ale mnie samego też kusiła
perspektywa rozrywki. Takiej porządnej rozrywki, a nie oglądania Batmana albo Spidermana, chociaż widziało się to już dziesięć tysięcy razy. Anja
gustuje w filmach akcji z superbohaterami, których ja nienawidzę. Ale ona z
kolei nie znosi hokeju albo rugby i kiedy ja mam ochotę na oglądnięcie meczu,
wynosi się do sypialni i pisuje na czacie z Sybillą. Niestety, jeśli chodzi o
gusta telewizyjne to zupełnie się rozmijamy w tej kwestii. Choć może nie
powinienem narzekać, bo Delta i Hilde któregoś razu zabrali mnie do kina na
Barbie – Calineczkę, co było chamskie, wredne i aluzyjne…
Ale, wracając do imprezy…
Bardzo chętnie trochę bym się
rozerwał, czego nie robiłem od ponad roku. I tym razem nawet rozrywka nie była
synonimem przypadkowego seksu z przypadkową laską. W tamtym sezonie Alex
przechodził samego siebie, jeśli idzie o surowość i wściekanie się za pierdoły,
więc nocne, głośne imprezy nawet nie wchodziły w grę. Ostatnio Jacobsen,
ulubieniec Stöckla, wybadał delikatnie, jak stoją sprawy z jego humorami. Wynik
testu: pozytywny, ergo: czas na imprę!
- Bardalo, a co zrobiłeś z
szanowną małżonką? – spytał od niechcenia Velta. – I dzieciakami?
- Ach, wysłałem ją na trzy dni
do SPA – uśmiechnął się przebiegle Bardal, najwyraźniej uważając się za
niezwykle boskiego i sprytnego. – A dzieciaki… są u teściowej. Ale ej, jeśli
ktoś wypaple Ingrid choćby słówko, to przysięgam, wykastruję!
Ciekawe, że Ingrid niczego nie
podejrzewa. W końcu numer z trzydniowym SPA był tak oklepany, że na przykład w
przypadku Martine Romøren
to by nie przeszło. A zresztą, wszystko jedno. Nie mam zamiaru interesować się
dziejami żonki Ziemniaka – ważne, że będzie impreza! Ale zorganizowanie przez
kogoś balangi to połowa sukcesu. Trzeba jeszcze namówić Anję, żeby na takową
domówkę poszła, co jest jeszcze trudniejszym wyzwaniem.
- Anju, co sądzisz o tej
imprezie u Bardala? – spytałem. – Może byśmy się tak wybrali razem?
Popatrzyła najpierw na
rozochoconych skoczków, potem na samego organizatora, a potem na mnie.
- Nie wydaje mi się, żeby to był
dobry pomysł, Fannis – odpowiedziała niemrawo.
- Dlaczego?
- Wiesz, że nie lubię, jak
dookoła mnie jest dużo ludzi… Źle się czuję, gdy ktoś mnie zaczepia, chce
zatańczyć albo, co gorsza, porozmawiać – drżała lekko na całym ciele. – Boję
się, nie chcę…
Choć minęło sporo czasu, odkąd
pierwszy raz otworzyła się na kogoś, od tamtej pory nie dopuszczała do siebie
nikogo więcej. Mimo upływu czasu, wciąż była tę samą nieśmiałą, zamkniętą w
sobie i zalęknioną dziewczyną, którą wyciągnąłem spod śniegu. Wciąż bojącą się
ludzi bardziej niż czegokolwiek innego.
Czas zacząć żyć, Anju, otworzyć się na ludzi, wyjść naprzeciw światu.
- Nie możesz do końca życia
zamykać się sama w swojej skorupie, wiesz o tym – odezwałem się stanowczo.
- Nie jestem przecież sama. Mam
Ciebie.
- Nie możesz się ciągle tym
zasłaniać – powiedziałem stanowczo. – Nie uważasz, że to najwyższa pora zrobić
kolejny krok naprzód?
Skrzywiła się.
Zależało mi na tym, żeby mieć ją
tylko dla siebie. Ale jeszcze bardziej zależało mi na tym, by była szczęśliwa.
A jeśli w końcu nie odważy się przełamać i wyjść do ludzi, to nigdy szczęśliwa
nie będzie. Gdy na nią patrzę, kiedy jesteśmy sami, widzę smutek w jej oczach i
ból, nagromadzony przez lata, który cały czas w niej siedzi. Tyle różnych uczuć
gniecie się w jej drobnym ciele, uparcie tłumiąc wszelkie pozytywne reakcje. Gdybym
tylko potrafił pomóc jej pozbyć się tego cierpienia…
- No… czy ja wiem… Zasadniczo…
gdybyś był tam ze mną… to może jakoś…
- Będę z tobą. Jak zawsze. Przejdziemy
przez to razem i będzie ci lżej, zobaczysz. I
promise.
- W takim razie… zgoda.
Uśmiechnęła się z lekka, niezbyt
pewnie, po czym podeszła do Sybilli.
Chociaż z tą jedną, poza mną,
potrafiła żyć w zażyłej znajomości. I wliczając w to jeszcze Sylvię. Trzy osoby potrafiły zdobyć zaufani Anji.
Wśród tych trzech szczęśliwców byłem ja.
Znowu uśmiechnąłem się pod
nosem, jak zawsze na to wspomnienie. Przyglądałem się Anji, jak rozmawia z
Sybillą, jak się rumieni, gestykuluje, co chwila oglądając się w moją stronę.
Podjęłam decyzję.
Chociaż polemizowałabym co do
jej słuszności. Dużo się nasłuchałam o słynnych norweskich imprezach. Jacobsen
podał mi statystyki – były przerażające. Jak siebie znam to pewnie nie wyniknie
z tego nic dobrego. Ale… musiałam to zrobić. W końcu, po tylu poświęceń ze
strony Fannemela, ja też powinnam coś dla niego zrobić. A przecież pójście na
małą, niewinna imprezę to chyba nie problem?
Jeśli ta impreza okaże się mała i niewinna...
Sybilla, chociaż trochę
rechocząca, zaaprobowała pomysł pójścia na imprezę. Ale jej to za bardzo w tej
sprawie nie mogłam ufać. Zawsze próbowała wepchać się, a wraz ze sobą i mnie,
tam, gdzie na kilometr pachniało aferą. Niezbyt mi się to podobało, ale to cała
Sybi.
Jedyną obiektywną osobą, która
pomogłaby mi ocenić sytuację była Sylvia. A ja potrzebowałam kogoś
obiektywnego. Więc trzeba było odnaleźć Sylvię.
Tylko gdzie?
Tak, wiem: jest w hotelu, tam
gdzie Szwajcarzy. Na pewno niedaleko Ammana. Ale na tym kończą się moje
informacje. A pewnie, tak jak w naszym hotelu, jest tam z pięćset pokoi. I
szukaj tu igły w stogu siana.
No trudno, jakoś przecież trzeba
ją znaleźć. Może Fannemel wie? … Nie, on
się nią nie interesuje. Ale… Ammann na pewno wie. A Fannemel wie, gdzie jest
Ammann.
I bingo!
Powinna mi się teraz nad głową
zaświecić żarówka, tak jak w kreskówkach.
To idziemy do Fannemela, potem
do Ammana, a potem do Sylvii. A potem… na imprezę. O, już czuję, że to się nie
uda.
- Fannis, w którym pokoju
mieszka Ammann? – spytałam jak najbardziej naturalnie.
- Ammann? Simon Ammann? –
powtórzył, głupio, bo wiadomo, że żadnego innego Ammana w promieniu dziesiątek
kilometrów nie ma. – To chyba będzie… 284.
To idziemy do Ammana.
Pokój 284, 284, 284… To pewnie
gdzieś na piętrze. W ich hotelu, tak jak w naszym, spodziewałam się wiszących
na drzwiach od pokoi sloganów. Ale niczego takiego nie zauważyłam. Dzięki temu
dowiedziałam się, że nie wszyscy zachowują się jak Norwegowie – bo oni są
jedyni w swoim rodzaju.
Znalazłam pokój 284. Jak się
nietrudno domyślić, znajdował się między pokojami 283, a 285. Ze środka było
słychać czyjś wesoły śmiech. Zapewne Ammann nie był sam. Zastanawiałam się
przez chwilę i rozważałam opcję wykonania szybkiego odwrotu, zanim ktoś w ogóle
zauważy moją obecność, ale nim zdążyłam zbilansować wszystkie za i przeciw,
drzwi otworzyły się i na progu stanął Ammann, z nieodłącznym uśmiechem.
- Trochę mnie wystraszyłaś –
odezwał się, gdy prawie na mnie wpadł. Oparł się o framugę. – Cześć, Anju.
- Znasz mnie?
Ammann zaśmiał się, oglądając
się za siebie, w kierunku widocznych skarpet z kawałkami wystających z nich nóg,
należących, niech zgadnę, do Gregora Deschwandena.
- Oczywiście. Ty jesteś Ta,
Która Odmieniła Fannemela. Jedyne określenia które pasują do ciebie równie
dobrze to Dziewczyna, Która Wstrząsnęła Światem i Cudotwórczyni. Wszyscy, którzy
mają choć nikłe pojęcie o skokach cię znają. Może z wyjątkiem Austriaków;
niektórzy z nich to straszne snoby… A ty wiesz, kim ja jestem? – spytał, mrużąc
żartobliwie oczy.
- Nie żyję w dziczy – odparłam z
rozbawieniem. – Simon Ammann, urodzony 25. czerwca 1981 roku, czterokrotny mistrz
olimpijski, wygrałeś wszystkie ważne imprezy, oprócz Turnieju Czterech Skoczni…
Ammann nie mógł odpuścić sobie
śmiechu, ani też Deschwanden, słuchający rozmowy za środka pokoju.
- Widzę, że zdążyli cię
porządnie wyszkolić – odezwał się Simon. – Niech zgadnę: pewnie Atle? Haha, tak
myślałem… a co właściwie sprowadza cię w nasze skromne progi? Bo koniec końców,
zapomniałem spytać.
- Szukam Sylvii. Muszę spytać ją
o zdanie w pewnej kwestii… A właśnie: wy wybieracie się na imprezę?
- Tę u Bardala? Cóż, Gregor
zapewne tak, on żadnej imprezy nie przepuści, zwłaszcza norweskiej. Pewnie
pójdą z Pascalem, jak zawsze. Ja raczej będę się trzymał z daleka. Mam żonę.
Poza tym nie chcę skończyć jak Severin.
Severin? Czyżby chodziło o
przypowieść freundowską „O przyjaciółce Freunda i zapałkach na Koudelce”? Ten
wypadek, chyba sprzed dwóch lat, był tak słynny, że nawet ja go znałam. Ale dla
niewtajemniczonych: mówiąc „zapałki”, wcale nie chodzi o kawałek drewna i
siarki, a „na Koudelke” to sposób całowania, który Sklett tak nazwał na cześć
Romana. W każdym razie, z tego co usłyszałam, mogę zapewnić, że nikt nie
chciałby znaleźć się na miejscu Severina.
- Tak. Pewnie masz rację… To
gdzie znajdę Sylvię? – spytałam po chwili milczenia.
- Pokój 289, na końcu korytarza.
Mieszka sama, ale teraz wyszła gdzieś na miasto. Codziennie o tobie wspomina. I
mówi, że rysuje dla ciebie jakiś obraz. Polubiła cię.
- Cieszę się. Szkoda, że jej nie
ma. Wielkie dzięki.
- Nie ma problemu. Miło się
gadało.
289. Zapamiętać. Może mi się przydać;
na pewno mi się przyda, przecież będę Sylvię jeszcze odwiedzać. Wielka szkoda,
że jej nie ma, nie udało mi się z nią porozmawiać.
… chociaż to i tak wiem, co by
powiedziała:
„Jeśli mu [tj. Fannemelowi]
ufasz, to zaufaj i tym razem, i idź”.
Czyli trzeba iść. Trzeba się
jakoś ubrać, nie w sweter i nie w bluzę, trzeba się przygotować psychicznie.
Trzeba cały wieczór udawać, że
jest się normalnym, takim jak inni.
I trzeba naprawdę bardzo, bardzo uważać, żeby nie skończyć tak jak
Freund.
O szóstej Anja była
podekscytowana.
O siódmej zaczęła szykować się
do wyjścia.
O ósmej wyszli.
Chociaż impreza miała być, w
pojęciu Bardala, „kulturalna”, sam gospodarz przywitał Anję i Fannemela już
lekko wstawiony. W dłoni trzymał butelkę piwa.
- O, kolejni goście, welcome in our world! – zawołał
uradowany, uśmiechając się pełną gębą. – Anju, muszę ci przyznać, w tej kiecce
wyglądasz nadzwyczaj sexy.
Anja zaczerwieniła się, jak
zawsze, gdy ktoś prawił jej komplementy. Fannemel zmarszczył brwi, wpatrując
się zawistnie w Bardala.
- Jesteśmy ostatni? – spytał,
rozglądając się dookoła siebie.
- Prawie. Brakuje tylko Skletta
– odparł Bardal, wciągając ich do środka.
Brakuje Skletta? To dziwne.
To niepokojące. To oznaczało: „przygotujcie się na wejście smoka”.
Muzyka grała głośno. Wokół było
mnóstwo ludzi, znanych Anji lepiej lub trochę mniej.
Lub nawet wcale.
Wszyscy tańczyli, rozmawiali
wrzaskliwymi głosami i śmiali się głośno. Wszystko było głośne i takie h u c z ą c e . Huczała muzyka. Huczeli
ludzie. Huczała głowa Anji.
Postępowała drobnymi kroczkami
za Fannemelem, rozglądając się niepewnie. Od początku nie podobało jej się na
tej imprezie. Wszędzie radośni ludzie, głośni, zabawni, zadowoleni z życia –
tak różni od niej. Tak inni. Całkowicie kontrastowi. Nie pasowała tutaj. Czuła,
że nie pasuje. Czuła, że nie podoba jej się ta impreza. Słyszała wiele
niepochlebnych rzeczy o takich imprezach, widziała wiele ofiar takich imprez.
Teraz ona sama się tu znalazła. W jaskini lwa. Z tymi wszystkimi ludźmi, którym
w życiu niczego nie brakuje. Którym od nadmiaru wszystkiego przewraca się w
głowach.
I dupach…
Razem z Fannemelem usiedli
najpierw przy stoliku z kilkoma innymi osobami, z których Anja znała tylko Rønsena. Wszyscy, widać,
bawili się w najlepsze.
- Oo, Fannis! – zawołała brunetka
z obfitym biustem. – Fannela, wreszcie jesteś! Co tak długo musieliśmy czekać
na twoje przybycie?
- A zeszło mnie! – odparł Anders, usiłując przekrzyczeć dudniącą muzykę.
- A kogoś ze sobą przytaskał? –
spytała inna dziewczyna, obdarzając Anję euforycznym spojrzeniem. – Twoja nowa?
Z któregoś z tych nowych klubów go-go?
- Anja to moja dziewczyna – pośpieszył
z wyjaśnieniami Fannemel, widząc czerwieniącą się Anję.
Przez zebranych przeleciał szmer
entuzjazmu. Kilka osób zaczęło ostentacyjnie klaskać w dłonie, śmiejąc się
wesoło.
- Kto by pomyślał! – zawołała
znowu brunetka. – Krasnal w związku! Prędzej to bym się spodziewała tutaj
pięćdziesięciostopniowych upałów! W takim razie – zwróciła się do Anji. –
Witamy w towarzystwie! Hulaj dusza!
Anja uśmiechnęła się niemrawo,
nie odzywając się ani słowem. Robiło jej się powoli niedobrze, a to co
usłyszała tylko wzmagało w niej chęć zwymiotowania. Usiadła między Fannemelem,
a niezwykle zgrabną blondynką. Dookoła toczyła się jakaś wesoła rozmowa, ale
Anja była zupełnie nie w temacie. Śmierdziało alkoholem, większość ludzi była
już mocno wstawiona. Poza stolikiem inni tańczyli, pili piwo, całowali się w
kącie, a muzyka grała na całego. Velta – który nawet nie miał co się pojawiać
na parkiecie – postanowił zabawić się w DJ’a i puszczał w kółko ciężki rock na
zmianę z polskim disco, a Bardal kręcił się po domu, częstując wszystkich swoją
fajką wodną w kształcie gołej baby, którą otrzymał od Hilde w prezencie
ślubnym.
- Ej, Cherry, daj no browarka! –
zawołał Anders, wyciągając rękę po butelkę Heinekena.
- Fannis – Anja, złapała go za
nadgarstek i odezwała się po raz pierwszy od czasu przyjścia. – Nie pij.
Proszę.
Anders zamyślił się przez
chwilę, a potem powiedział z wesołym uśmiechem:
- Wyluzuj, to jest impreza.
- Jednak wolałabym…
- Rozluźnij się troszeczkę. Na
imprezie nie fajnie być do bólu trzeźwym. Bez alkoholu nie da się tak
zajebiście tańczyć. Obiecuję, że się nie upiję jak Martin Koch ani jak Stjernen
po rozstaniu z Bridget.
Nie do końca ją przekonał, ale
westchnęła, poddając się. Fannemel wziął butelkę od brunetki nazwanej Cherry i
pociągnął łyk.
Nagle muzyka trochę ucichła.
Otworzyły się drzwi na zewnątrz i w środku pojawił się… Sklett z grupką
dziewczyn. Wszystkie były ubrane w seksowne ciuchy i wyglądały bardzo ponętnie.
Nic dziwnego, stanowiły żywy obraz natury Vegarda.
- Oo, patrzcie! – zawołał Atle,
wskazując Skletta. – Vegie przyprowadził swoje harem!
Wszyscy obecni roześmiali się i
kontynuowali to, co robili przed nadejściem Vegarda. Anja hamowała w sobie chęć
ucieczki, Fannemel pociągał kolejne łyki piwa, a roześmiana grupka roześmiała
się jeszcze bardziej, co spowodowane było zapewne przyrostem kolejnych promili
alkoholu we krwi.
- Hej, Fannis! – zawołała
Cherry. – Założę się, że nie dasz rady wypić caaałej butelki duszkiem!
Anders popatrzył na nią z
ironicznym uśmiechem, co oznaczało challenge
axcepted. Anja modliła się, żeby tego nie robił, ale jej modlitwy nie
zostały wysłuchane. Sięgnął po butelkę i podjął wyzwanie.
Tak, jak Anja się obawiała: po
drugiej flaszce, Andersa już nie można było nazwać trzeźwym. Fannis miał
bardzo słabą głowę; wystarczyło niewiele: dwie butelki piwa, kilka lampek wina
– i już był chwycony. Nie powinien nigdy pić, po prostu. Anja o tym wiedziała i
miała powód, żeby powstrzymywać Fannemela. Ale tym razem Anders, pod pretekstem
imprezy, nie posłuchał jej.
„Obyś potem tego nie żałował” –
pomyślała dziewczyna, ze zrezygnowaniem patrząc na Fannemela, rechoczącego na
całe gardło.
Potem przyglądnęła się całej
reszcie roześmianych towarzyszy. Widziała ich rozpromienione twarze, w euforii,
bełkoczące coś z uśmiechami. Muzyka stawała się coraz głośniejsza. Wiele osób
powstawało z siedzeń i zaczęło tańczyć. Jeżeli tańczeniem można nazwać
podrygiwanie na parkiecie i wywijanie rękami i włosami. Anja wyłączyła się z
rozmowy, modląc się znowu. Tym razem modląc się o zbawienie; żeby stało się
coś, co pozwoli jej zakończyć to i pójść do domu.
Towarzystwo coraz mniej nadawało
się do rozmowy, większość była już mocno nawalona. Zamiast rozmowy słychać było
bełkoty i śmiech, czasem zupełnie od rzeczy. Fannemel, przekroczywszy cienką
czerwoną, nie przejmował się żadnymi ograniczeniami. To tak jak z zabawą w
salonie pełnym cennych pamiątek: stłukłeś jedną – tłucz dalej; i tak ci się dostanie,
więc możesz użyć sobie na całego. Po jakimś czasie, tracąc kontakt z
rzeczywistością, wstał od stołu i udał się chwiejnym, acz tanecznym krokiem na
parkiet, w stronę Skletta i jego tańczących dziewczyn. Anja wodziła za nim
wzrokiem, dopóki ktoś nie szturchnął jej łokciem.
- Hej, lala! – zawołała Cherry,
mimo dużej dawki alkoholu, zachowując jako takie kojarzenie faktów. – Ty,
powiedzże, jakżeś Krasnala zbajerowała?
- …Co? – spytała cicho Anja,
patrząc na swój kieliszek, nietknięty, stojący na stole.
- Co zrobiłaś, że… się tak
zmienił?
- Zmienił?
- Ha, kurwa! Ty naprawdę
myślisz, że Fannis zawsze był miłym chłopcem?
Anja nie odpowiedziała. Było jej
niedobrze, nie miała ochoty z nikim rozmawiać, a już na pewno nie z Cherry, czy
kimś z kohorty pijanych gości Bardala. A zwłaszcza nie chciała słyszeć słowa
„Fannis” z ust Cherry. Brzmiało tak… tak… nieprzyzwoicie.
- Wszyscy mają w sobie coś
niegrzecznego – Cherry uśmiechnęła się obleśnie, wskazując ruchem głowy
przeciwległy kąt pokoju.
Anja, z niechceniem, odwróciła
głowę, bojąc się, co może tam zobaczyć. A gdy zobaczyła to, o czym mówiła
brunetka, znieruchomiała przerażona.
W kącie stał Fannemel z jedną z
dziewczyn przyprowadzonych przez Skletta. Poruszali się w rytm muzyki. Ona
kręciła tyłkiem, podkreślając walory swojego ciała, ocierając się o nogi
Fannemela. Zarzuciła Andersowi ręce za szyję, przylegając do niego i całując go
namiętnie. On nie miał nic przeciwko, wręcz przeciwnie, zdawał się dobrze
bawić. Wsadził dłonie w płomiennie rude włosy dziewczyny i przesunął się z nią
do kąta, by tam oprzeć ją o ścianę i całować dalej.
- Widzisz, właśnie taki był
prawdziwy Fannis – odezwała się Cherry, bełkocząc. – No wiesz: szybkie numerki
przy każdej sposobności. Wszyscy znają go właśnie takiego. Nie mów, że nie wiedziałaś
– dodała, odchodząc w sobie tylko znanym kierunku.
Serce Anji, które przed chwilą
dosłownie stanęło, teraz zaczęło bić z prędkością przekraczającą trzykrotnie
normalne tętno. Dziewczyna myślała, że zaraz się udusi. Nie wierzyła własnym
oczom. Chciała krzyczeć i płakać i ukatrupić tego rudzielca, który, tam w
kącie, obmacywał się i całował z Fannemelem „na Koudelke”. Dusza Anji
krzyczała, gdyż wbiły się w nią miliony szklanych odłamków. To było jak cios
nożem w serce. Osunęła się na oparcie od sofy, bliska spazmów i płaczu. W jej
oczach pojawiły się łzy, które jednak szybko stłumiła, nie chcąc wzbudzać
zainteresowania pijanych tłumów. Chciała już tylko wyjść i pójść przed siebie,
donikąd. Po prostu nie pamiętać nic.
- Anula moja, Anula! – Anders
nagle pojawił się przed nią, zasłaniając jej widok na resztę ludzi. Stał na
niepewnych nogach, co spowodowane było zapewne ilością wypitego alkoholu;
złapał rękę Anji i próbował ją zaciągnąć ze sobą w sobie tylko znane miejsce. –
Anula, chodź, zabawimy się troszki… - wybełkotał, uśmiechając się sprośnie. –
No chodziaj ze mną…
- Zostaw mnie – powiedziała
dziewczyna stanowczo, uparcie próbując zostać w miejscu. – Za dużo wypiłeś. Idź
stąd.
- Daj spokój, Anula! Każda by
chciała kochać Fannemela – Norweg ostentacyjnie odgarnął włosy z twarzy,
chwiejąc się lekko na nogach. – Ty też tego chcesz, wiem że mnie chcesz.
- Jesteś pijany, Anders – Anja
usiłowała wyszarpnąć swoją rękę z jego uścisku. – Zostaw mnie, słyszysz?
Niespodziewanie nadeszła pomoc,
chociaż może trudno było tutaj mówić o pomocy, bo zjawiła się Cherry, Tleniona
Blondyna, Rudzielec i jeszcze kilka innych osób, chcących wciągnąć Andersa
Fannemela z powrotem do akcji. W końcu skoczek puścił Anję, wzruszył ramionami
z pogardą i odszedł, z otaczającym go wiankiem dziewczyn.
Anja, z powrotem wtopiwszy się w
siedzenie, zastanawiała się, skąd wezwać pomocy. Bo na pewno nie mogła liczyć
ani na Sybillę, którą też widziała podpitą, z grupką innych ludzi, ani na
gospodarza imprezy, ani na Fannemela.
Wyciągnęłam z torebki telefon i
zaczęłam gorączkowo przeglądać listę kontaktów, szukając potencjalnego wsparcia
i pomocy.
Ammann, Atle,
Bardal…
Fannemel, Hildeła, Szlirenpała...
DA FAK? Skąd ja mam jego numer?!
Zografski, Velta, Vegard…
Sylvia... jest niemową, z nią nie pogadam.
Martine.
Martine Romøren.
Ona jedyna mogła mi pomóc. Z
tego co wiem, mieszkała w okolicy, a poza tym była jedyną osobą, którą mogłam w
tej chwili zastać trzeźwą. Przycisnęłam zieloną słuchawkę i czekałam, aż
odbierze.
Jeden sygnał.
Martine, odbierz…
Drugi sygnał.
Martine, odbierz!
Trzeci sygnał.
Do cholery, odbierz ten telefon!
Czwarty sygnał.
Martine Romøren, nie rób mi tego…!
Piąty sygnał.
Błagam cię, Martine, pomóż…
Szósty sygnał.
Nosz kurwa mać, ODBIERZ TEN PIERDOLONY TELEFON!!!
- … Halo? – zamiast siódmego
sygnału i odezwania się poczty głosowej, usłyszałam głos Martine. Głos, który
kiedyś może przyprawiłby mnie o uczucie mdłości, jak podczas jazdy kolejką
górską, teraz był najpiękniejszym dźwiękiem na świecie. – Halo, Anja, żyjesz
tam?
- … Nie, Martine, umarłam na
zawał!... Nie obudziłam cię?
- Nie, spokojnie, ja chodzę spać
bardzo późno, muszę się ze wszystkim odrobić, bo na Bjørna liczyć niestety nie mogę. Wczoraj na
przykład pojechał na jakiś ześwirowany czterodniowy kongres. Oczywiście mu
odradzałam, ale i tak mnie nie posłuchał. Cały Ber… a co u ciebie taka głośna muzyka? Z tego, co pamiętam to
ciężki rock nie jest w twoim stylu, a już na pewno nie tak głośny…
- Dlatego właśnie dzwonię! Jestem u Bardala!
- Co? Blender ci nawala? Ja nie umiem naprawiać. Może Bjørn umie, ale jak on bierze się do naprawiania, to zazwyczaj
niczego nie naprawia, tylko jeszcze bardziej psuje. Także nie polecam ci go
jako mechanika, już lepiej spytaj Johana, on się lepiej na tym zna,
przynajmniej nie zamieni lodówki w piekarnik.
- Nie, Martine! U Bardala!
B a r d a l a ! Na tej imprezie!
- Na litość boską, Anju, nie krzycz tak, przecież nie jestem
głucha, to przez tę piekielną muzykę, tam u ciebie. Na imprezie, mówisz? Pewnie
jest dużo ludzi, jak zawsze. Możesz się cieszyć, że nie urządzili balangi u
ciebie w domu; nie zostałby kamień na kamieniu. A dobrze się bawisz?
- Nie, niedobrze się bawię! Martine, mam taki problem,
potrzebuję cię.
- Co? Coś się stało? Jakiś wypadek? Wiesz, na tych imprezach
to się zdarza bardzo często, na każdej są jacyś poszkodowani. Znasz przypowieść
freundowską „O przyjaciółce Freunda i zapałkach na Koudelce”? Na pewno znasz,
wszyscy ją znają, nawet Koreańczycy. Nikt chyba nie miał takiej wpadki jak
Severin. Cieszę się, że wtedy Bjørn był chory i nie poszedł na ta
imprezę, bo a nuż skończyłby tak jak Freund?
Cała Martine, z jej rozgadaniem. Gdybym była nieco mniej
przerażona, poruszona i roztrzęsiona, pewnie zakręciłoby mi się w głowie. Ale
teraz inna rzecz zajmowała pierwszą pozycję na liście mojego umysłu i psychiki.
Czy ona nie może
nigdy trochę się przymknąć i powiedzieć tylko to, co trzeba, bez zbędnej
paplaniny, bez zbędnych komentarzy i bez wszechobecnych dygresji, z których
większości albo nie rozumiem, albo są zupełnie nie na miejscu?
- Martine! Potrzebuję pomocy! Fannis uchlał się jak świnia!
- Skarbie, na takich imprezach to standard. Nie znajdziesz
tam jednej trzeźwej osoby. Może poza tobą, ale ty nigdy nie pijesz. A poza tym
dla Fannemela to, hmm, też nic nowego.
- On poszedł do kąta…
- Przynajmniej nie stoi na widoku i nie rzuca się w oczy
różnym takim… Uwierz, to nawet lepiej dla niego.
Nie pojmuję, jak można być takim… [tępym]. Bez urazy dla
Martine. Jest koło wpół do trzeciej w nocy, rozumiem, że o tej godzinie jej
mózg może nie pracować na najwyższych obrotach, ale żeby chociaż kojarzyła
najprostsze fakty! Litości, jak bardzo obsceniczna i dosłowna muszę być, żeby
ta nastawiona na nadawanie katarynka wreszcie mnie zrozumiała?!
- Martine! Przejdź na odbiór, błagam, i posłuchaj chwilę!
Czy ty rozumiesz, że mój Fannis jest pijany jak Sklett w Sapporo i liże się w
kącie z jakąś rudą dziwką, potem próbuje mnie gwałtem zaciągnąć do jakiegoś
innego kąta, a jeszcze potem odchodzi do jeszcze innego kąta z jeszcze innymi
lafiryndami?!
Cisza, jaka zaległa po drugiej stronie słuchawki stosunkowo
mnie usatysfakcjonowana. Przynajmniej mogłam założyć, że do pani Romørenowej dotarły
moje słowa.
- Martine… - kontynuowałam już ciszej, bardziej płaczliwie i
prawie błagalnie. – Ja jestem tu sama. Wszyscy dookoła są pijani, po kątach
walają się ludzie, czuję się jak… Nie wiem, co mam robić.
- … Słuchaj, Anju, skarbie: siedź tam i nawet się nie
ruszaj; im mniej rzucasz się w oczy, tym lepiej.
- Ale…
- Siedź! – wypowiedziała to słowo niezwykle stanowczo, nawet
jak na nią. – Zaraz tam będę.
Zakończyła rozmowę.
Rozglądnęłam się dookoła, ale nie zobaczyłam nic nowego;
wszędzie pijani ludzie, podrygujący na parkiecie, ocierający się na każdym
kroku o ściany, o meble i o siebie nawzajem. W kącie mignęła mi sylwetka
Fannemela, ale zaraz zasłonił go Bardal, wydający z siebie dźwięki
przypominające słonia.
Spokojnie, za
kilka minut przybędzie z odsieczą Martine Romøren i cię uratuje…
Za parę minut skończy się to piekło, Sodoma i Gomora, Hades,
jaskinia Latającego Potwora Spaghetti.
Anja nie musiała czekać na Martine dłużej niż pięć minut,
ale w jej przekonaniu była to cała wieczność. Cała wieczność w tym okropnym
miejscu, z tymi okropnymi ludźmi, w tej okropnej atmosferze. Fannemel zdążył
usadzić się przy stole razem z Rudzielcem, Cherry i grupką innych ludzi, i
aktualnie zajmowali się graniem w butelkę.
Martine podjechała pod dom Bardala swoim czarnym BMW i
wpadła do środka pewnym krokiem, rozglądając się z odrazą wokół. Po chwili
dostrzegła Anję, bladą jak prześcieradło, wciśniętą na jednej z narożnych
czerwonych kanap. Wyglądała jak Sierotka Marysia w lesie pełnym wilków.
Bo Sierotka
Marysia to ta od wilków, prawda? A może ta od siedmiu krasnoludków…?
Podeszła do stolika.
- Anju, jesteś – nawet się nie przywitała tylko pociągła
dziewczynę za rękę. – Wynosimy się stąd, jak najszybciej.
Anja skinęła głową i pozwoliła Martine pociągnąć się za
sobą. Szły, przeciskając się przez tłumy śmierdzących alkoholem ludzi.
Dziewczyna odwróciła głowę, chcąc zobaczyć, co robi Fannemel. Zobaczyła go w
szampańskim nastroju. I dosłownie, w przenośni. Siedział, śmiał się i
wygłupiał, razem z tymi wszystkimi nienaturalnie wesołymi dziewczynami.
Skrzywiła twarz z bólem.
- Nie patrz tam – upomniała ją łagodnie Martine i pociągnęła
do wyjścia.
Drogę zagrodził im Martin Koch, zasłaniający swoją sylwetką
całe drzwi. Śmiał się głupawo i co chwila pociągał kolejny łyk Wyborowej. Gdy
ktoś próbował wyjść, wydawał z siebie ostrzegawczy ryk. Martine po raz wtóry
pomyślała, że zamiast Koch, powinien nazywać się Kuh. Nie przejęła się nim
zupełnie i, odepchnąwszy go pod ścianę, wyszła razem z Anją.
Wsiadły do samochodu i odjechały spod tego miejsca rodem z
koszmarów sennych. Jechały w milczeniu, krótko. Pani Romøren okazała się świetnym kierowcą, czasem tylko przekraczając
ustalone normy i prawa, głównie jeśli chodzi o ograniczenie prędkości i drogi
jednokierunkowe.
Pod koniec drogi Anja zaczęła powtarzać nerwowo:
- Wiedziałam, że to się tak skończy, wiedziałam… mówiłam mu,
nie słuchał… Wiedziałam.
Martine nic nie powiedziała. Rozumiała, jak wielkim szokiem
dla dziewczyny musi być to, co zobaczyła, to co się wydarzyło. Ona sama,
postawiona w sytuacji Anji, pewnie nie potrafiłaby nie płakać i nie urządzić
sceny w domu Bardala. Co z tego, że nikt z pijanych gości nie potraktowałby jej
poważnie?
Weszły do domu, Martine zapaliła światło i zaprosiła Anję do
salonu.
- Usiądź, skarbie – odezwała się, wskazując sofę. – Zrobię
ci jakichś ziółek, może melasy, ochłoniesz troszkę i pójdziesz spać.
- Jestem przekonana, że nie uda mi się dzisiaj zasnąć –
odparła Anja. – Nie po tym wszystkim.
Martine pokiwała głową ze zrozumieniem. Poszła do kuchni,
nastawiając wodę w czajniku. Czekając, aż woda się zagotuje, pozwoliła Anji
posiedzieć w spokoju, a sama pogrążyła się w rozmyślaniach. Poznała Anję pół
roku temu, zaprzyjaźniły się jakieś dwa miesiące wstecz… ale co tak naprawdę o
niej wiedziała? Jak ją pocieszyć? Co powiedzieć? Jak robił to Fannemel? Na te
pytania Martine nie potrafiła sama udzielić odpowiedzi. Również nieznana
pozostała jej historia Anji, ta dawna, sprzed poznania Fannemela, ale z tego,
co słyszała od Andersa, dziewczyna nie miała przyjemnego dzieciństwa, a jej
przeszłość wiązała się z bólem i brakiem miłości. Martine zastanawiała się, jak
to jest, że życie niektórych ludzi na każdym kroku naszpikowane jest
cierpieniem? Jak można przeciwdziałać złemu losowi i jak znosić trudy życia?
Pani Romøren wiodła do tej pory życie
pozbawione większych tragedii, obfite raczej w drobne, rutynowe niesnaski.
Czajnik zaskoczył i zabulgotał. Martine zalała kubek z
melasą. Po namyśle otworzyła kredens, wyjęła opakowanie leku nasennego i,
pokruszywszy tabletkę, wsypała proszek do kubka Anji.
To dla jej dobra,
musi się biedaczka położyć spać…
Wróciła do salonu, niosąc tacę z kubkami. Anja siedziała na
sofie przygarbiona, okryta kocem, z twarzą zupełnie bez wyrazu. Wzięła kubek i
bez słowa zaczęła sączyć melasę. Martine usiadła koło niej bez słowa, popijając
własną herbatę. Nie chciała się odzywać, żeby nie powiedzieć czegoś
nieodpowiedniego. Wiedziała, jaka była i jak postrzegają ją ludzie: jako
rozgadaną paplę. Postanowiła zaczekać aż Anja odezwie się pierwsza.
Dziewczyna westchnęła i pokręciła głową z ironicznym
uśmiechem. Nie chciała się uśmiechać, raczej płakać, ale te nerwy…
- Od początku nie chciałam iść tę imprezę – odezwała się. –
Czułam, że coś złego się stanie, ale że będzie aż tak, to bym w życiu nie
przypuszczała… - zaczęła podśmiewywać się histerycznie. Po chwili spoważniała i
zerwała się z sofy. – Muszę po niego iść – powiedziała.
- Po kogo? – Martine nie załapała od początku. – Znaczy: po
Fannisa?
- Tak, muszę po niego iść.
- Anju, to jest b a r
d z o z ł y pomysł.
- Muszę po niego iść – powtórzyła Anja z uporem, ale
rozpaczliwie.
- Wybij to sobie z głowy – powiedziała stanowczo Martine. –
Nie wiesz, co możesz tam zastać. A jak zobaczysz coś, co cię zaboli? Nie
pogrążaj się jeszcze bardziej. Anju, uwierz mi: tak będzie lepiej. I dla
ciebie, i dla niego.
Anja zatrzymała się i zamyśliła na chwilę. Po czym przyznała
rację pani Romøren. Westchnęła i usiadła z
powrotem na sofie. Oparła głowę na ramieniu Martine i podniosła kubek do ust.
Zadrżała. Zakryła usta dłonią.
- Będziesz płakać? – spytała pani Romøren, a gdy Anja pokręciła przecząco głową, powiedziała: - Popłacz
sobie, może to ci pomoże.
- Bardzo bym chciała – odezwała się cicho Anja. – Ale nie
mogę. Po prostu nie dam rady. Martine, to tak strasznie boli w środku…
- Rozumiem cię, skarbie – Martine głaskała dziewczynę po
głowie. – Rozumiem.
Wcale nie rozumiała. Nie wiedziała, jak to jest, bo mimo
tego, że narzekała często na męża, Bjørn nigdy nie zrobił jej czegoś
takiego… A w każdym razie nie na jej oczach.
Anja ziewnęła, mając nadzieję, że ziewanie pobudzi płacz.
Ale nic takiego się nie stało. Dziewczyna czuła suchość. Zero podejrzanej
wilgoci, zero pociągania nosem. Nic, co dałoby nadzieję na porządne wypłakanie
się w poduszkę.
- Chodź, Anju, do sypialni, położysz się spać – odezwała się
Martine.
- Nie, dziękuję. Ja… jakbym mogła, wolałabym tutaj. Na s o f i e. Ja… lubię sofy.
- Sofy?
- Tak: sofy, kanapy, tapczany… Wiesz, na sofie spałam tej
nocy, gdy Fannis… i potem… oh…
Martine położyła palec na ustach, dając Anji do zrozumienia,
że rozumie. Rozłożyła sofę i przyniosła ciepłą kołdrę. Dziewczyna położyła się
i pozwoliła pani Romøren zostać przy niej, aż zaśnie.
Martine siedziała przy Anji długo. Dopiero, gdy upewniła
się, że ta zasnęła twardym snem, wstała, ubrała się i wyszła, wsiadając do
samochodu.
Było
jeszcze coś, co musiała zrobić dla tej dziewczyny.
***
I chyba już zawsze będę pisać w punktach:
1. A więc: musiałam przeprowadzić Bardalę do Oslo, jako że nie bardzo widziałam, żeby Fannela na kacu zdołał rano przejść piechotą całą Norwegię xD
2. No cóż... nie mogło być za idealnie, zresztą podejrzewaliście że natura Norweskiego Króla Zła w końcu się ujawni - i oto jest. Wercia jest mistrzem w psuciu nastroju ;-;
3. Powoli zaczyna dopadać mnie deprecha, która potrwa tak do rozpoczęcia LGP, choć fakt iż Cene Prevc do mnie odpisał skutecznie poprawia mi humor ;)
4. ... Przez co wzięłam się do rysowania Petera i to nawet nie karykatury. I wszystko szło pięknie i w ogóle, dopóki nie przyglądnęłam się dziełu z dystansu i okazało się, że z Prevca wyszedł mi (O, IRONIO!!) Severin Freund.
5. Ostatnio na angielskim mieliśmy rozpoznać państwo po opisie. Czytam, czytam i nic mi to nie mówi. Widzę "there is exciting nightlife" i pierwsze co myślę - NORWEGIA ;D (nie, to była Australia, bo chodziło o zwierzęta - choć, hmm, Norki też czasem można podciągnąć pod tę kategorię)
Kończę, trzeba w końcu wziąć się za sprzątanie chałupy, bo jest gorszy burdel niż w pokoju Fannemela i Hildeły :')
Pozdrawiam serdecznie i ciepło, jak marcowe marzenia :)