14. My world is falling apart when you’re not with me…
Niby
razem, ale jednak osobno.
Tak
zleciał jeden tydzień. Zostały jeszcze dwa.
Anja, mistrzyni kalkulacji.
Nie wiem, co ja właściwie sobie
wyobrażałam. Że zaspokoję tęsknotę pisząc emaile? Jeśli rzeczywiście tak
myślałam, to pomyliłam się na całej linii. Zwłaszcza, że rzadko kiedy miałam
czas, żeby napisać. Do tej pory zrobiłam to zaledwie kilka razy, chociaż
obiecałam sobie i jemu, że będę pisać codziennie. A przy tym za którymś razem
były to tylko trzy zdania:
Hej.
Zupełnie nie mam na nic czasu.
Tęsknię i chyba nadal Cię kocham.
Wysiliłam się, nie ma co. Ale
naprawdę tak jest. Wszystko leci jakoś tak strasznie szybko, czuję się jakbym
jechała na rollercoasterze. Jestem zmęczona, nie mam na nic czasu, a przy tym
tęsknię jakbym już nigdy miała go nie zobaczyć. A przecież zobaczę. Więc co, w
mojej cholernej, wypaczonej podświadomości boi się czegoś złego?
Wiem, to wszystko przez to, że go
nie ma. Bo nie umiem być bez niego szczęśliwa. Ale czyżbym aż do tego stopnia
była uzależniona od jego miłości, że nie potrafię bez tego wytrzymać trzech
tygodni? A co będzie, jeśli nie zdołam mu zapomnieć? A wtedy już tak zostanie…
… Nic nie będzie, bo zdecydowałam
się odpuścić. Ale ja już taka jestem: lubię bawić się w hipotezy i snucie
teorii przyszłości, z których przeważnie nie wieje zbytnio otuchą. Chyba
zaprzyjaźnię się z tym Kotem z Polski, podobno to pesymista jakich mało.
Moglibyśmy razem wymieniać swoje poglądy o życiu, świecie i przyszłości.
Chociaż Maciej nie wygląda na takiego, co chętnie dzieliłby się poglądami i
doświadczeniami. Ale to tak jak ja. A dwóch takich to o jednego za dużo. Zbyt
dużo psychotycznych myśl; no i po co nawzajem się dołować?
Dlatego wybrałam inne towarzystwo.
- Hej, Anju! – przywitał się
Zografski, widząc mnie, stojącą samotnie przed hotelem. – Nie masz ochoty na
mały spacer?
Przez ten tydzień wieczorny
spacer stał się naszą mała tradycją; wyszedł na obrządek dzienny i codziennie
to powtarzaliśmy: rundka ulicą w dół, chwila na ławeczce w hotelowym parku i od
razu człowiek się lepiej czuje, niż jak gnije samotny w pokoju. Bywały chwile,
kiedy żałowałam, że nie wzięłam przykładu z Sybi i nie szukałam nowych
interesujących znajomości, ale jak zwykle wrodzona nieufność brała górę i
obstawałam przy tych, których znałam. Vladi od niedawna należał do tej grupy.
Małej, bo niewielu zdołało mnie do siebie przekonać.
- Z przyjemnością.
Poszliśmy obok siebie,
podziwiając uroki Zakopanego. Wiem, że Stjernen, spacerujący tutaj z Agatą,
przyglądał się nam i wiem, co potem rozpowiadał między skoczkami. Ale wiem też,
że to co mówił, nie miało pokrycia w rzeczywistości. Vladi i ja nie byliśmy
parą. Nigdy nie łączyło nas nic oprócz koleżeństwa i wspólnych prób
rozgryzienia skomplikowanej osobowości Sybilli. No i w końcu Fannemel sam
powiedział, żebym znalazła sobie kogoś do towarzystwa.
O, właśnie: do towarzystwa – nic
więcej.
W Zakopanem najbardziej lubiłam tę
atmosferę, której nie ma nigdzie indziej. Tę muzykę, słyszaną ze wszystkich
barów i restauracji, śpiewających górali na Krupówkach i to świecące drzewko.
Tam lubiliśmy z Vladim przysiadywać i po prostu milczeć, patrząc gdzieś przed
siebie. Rzadko zdarzało się nam rozmawiać na konkretny temat. Tak było dobrze:
jest towarzystwo, ale nie ma narzucania. I nic na siłę.
Szkoda tylko, że przez te
wieczorne spacery moja przyjaźń z Sybillą trochę podupadła. Sybi była bardzo
zazdrosna, nie mogła znieść myśli, że Vladi woli spacer ze mną niż wieczór z
nią. Przez to odnosiła się do mnie z lekkim chłodem i nabrała dystansu. Było mi
przykro z tego powodu; Sybi zawsze była ze mną zawsze i wszędzie, i nagabywała,
trajkotała, próbowała wciągnąć do zabawy, udzielała ‘zbawiennych rad’. Była
trochę jak sprężynka, taki mały silniczek, pchający mnie czasem do działania. Teraz
odzywała się tylko z konieczności, z wystudiowaną uprzejmością.
Ale ja tak wybrałam: wolałam
spacery z Zografskim niż jej przyjaźń. Spacery były bardziej podnoszące na
duchu, w subtelniejszy sposób. Nie musiałam robić tego, na co nie miałam ochoty
i milczeć ile tylko chciałam. Vladi nie naciskał. Sybi owszem.
- Kiedy Fannis przyjeżdża? –
spytał nagle Zografski, przerywając ciszę.
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Niby
wiedział, że spotykam się z nim tylko dlatego, żeby nie cierpieć, nie być
samotna, ulżyć sobie w tęsknocie. Ale pewnie zdawał sobie sprawę, że gdy
Fannemel wróci, nie będę już poświęcać mu tyle czasu. Albo w ogóle nie będę
poświęcać mu czasu. W końcu on też ma swoje zajęcia i raczej nie będzie się
uganiał za tradycyjnym spacerkiem z dziewczyną w związku. Chyba.
- Za dwa tygodnie. Spotkamy się w
Lahti.
- To dobrze, że tak szybko wraca
do formy, naprawdę dobrze.
Nie wiem czy tylko mi się wydaje,
czy nie powiedział tego tak szczerze. Jego głos nie brzmiał naturalnie,
zdecydowanie. Chyba po prostu czuł, że musi coś odpowiedzieć, ale wcale nie
miał na to ochoty.
- Masz już mnie dość? – zapytałam
z uśmiechem. – Skoro cieszysz się, że Fannis wraca…
- Nie, skąd. Lubię te nasze
spacery.
- Ja też je lubię.
Powiedziałam to szczerze. Bez
przymusu. Naprawdę to lubiłam. Spacer z kolegą, może przyjacielem, bez
zobowiązań, bez oczekiwań, bez perspektyw. Gdybym tego nie lubiła, już dawno
uciekłabym, zamknęła się w pokoju i schowała pod kołdrę. I siedziała tam,
stając się gnijącym stosem niewypowiedzianych myśli. Wprawdzie Sylvia radziła,
żebym spisywała takie rzeczy na kartce i w ten sposób wyrzucała to z siebie.
Tylko szkoda, że to na mnie nie działa niestety. Podobno pisząc swoje myśli,
pozbywamy się ich z serca, pozbawiamy ich uczuć i już nie oddziałowują na nas
tak mocno. Ale mi to nie pomaga; to nadal siedzi we mnie, dopóki komuś tego nie
powiem. Chociaż nie miałam na to ochoty i raczej nie byłam osobą skłonna do
zwierzeń.
I to było właśnie jednym z moich
problemów.
Kolejny jednostajny tydzień.
Urozmaicony jedynie kwalifikacjami, seriami treningowymi i konkursami. No i
wieczornymi spacerami z Zografskim. Jakoś tak to leciało; ani specjalnie źle,
ani specjalnie dobrze. Obojętnie. Czasami szale wagi chwiały się to w jedną, to
w drugą stronę, gdy na przykład Fannemel coś napisał albo Sybi robiła Vladiemu
awantury. Nie miała do tego prawa, w końcu nie byli parą, ani ja z nim też. Ale
wszyscy przymykali na to oko; Sybilla ustanawia własne prawa, które często
nijak nie pokrywają się z prawem panującym powszechnie.
Mimo napiętego grafiku i
zagrożenia ze strony panny Blake, z Vladim zawsze znajdowaliśmy chwilkę,
chociażby na krótką rundkę dookoła hotelu. On wiedział, że ja tego potrzebuję,
ja wiedziałam, że on tego chce. Zawarliśmy taki milczący pakt.
Czasami dopadała mnie wprost
nieznośna tęsknota. Przeważnie było to tuz po spacerze, gdy zostawałam w pokoju
ze zdystansowaną Sybi lub całkiem sama. Leżałam wtedy na łóżku, patrząc przez
okno lub ścianę, czasem popłakując cicho. Dzieliło nas tyle kilometrów, ja
byłam sama tutaj w hotelu w Bad Mittendorf, on w domu w Lillehammer. Tylko że
on miał jedynie w odwecie rozgadaną Martine Romøren,
a ja mogłam liczyć na Sylvię i Vladiego. Więc teoretycznie byłam w lepszej
sytuacji.
Anja, mistrzyni bilansu.
Ale byłam słabsza i łatwiej się
załamywałam. Wystarczyło drobne wspomnienie, widok chociażby Andreasa z
Czyszczoniówną i już przekraczałam cienką czerwoną. Sylvia i Vladi mieli ręce
pełne roboty, żeby podnieść na duchu panią psycholog. Cóż to za ironiczny
paradoks. Ale ja rzeczywiście tego potrzebowałam.
Tego wieczoru poszłam na spacer
trochę wcześniej. Najpierw pochodzić sobie sama, potem dołączyłby do mnie
Zografski. Potrzebowałam się dotlenić szybciej niż Bułgar zdążyłby do mnie
przyjść. Poszłam pod skocznię. Na pewno będzie wiedział, że może mnie znaleźć
właśnie tam. Gdzie indziej sama wolałam się nie ruszać, bo parę razy już się
zgubiłam. Nie tylko tu, w Bad, ale praktycznie w każdym mieście, w którym
przebywaliśmy. Po kilku wpadkach nabrałam doświadczenia i przezornie zawężyłam
pole manewrów jeśli chodzi o spacery w pojedynkę i ograniczyłam się do wyjścia
pod obiekt skoczni.
Szkoda tylko, że właśnie tam
dopadała mnie nostalgia. Prawie za każdym razem. Zwłaszcza, gdy widziałam inne
spacerujące osoby, przeważnie szczęśliwe pary. Nie wiem, co takiego jest w tych
skoczniach, ale coś na pewno. W końcu wiele osób wybierało właśnie to miejsce
do spacerów, odpoczynku, nawet do odcięcia się od świata i porozmyślania. Ja
odnajdowałam tu coś znacznie cenniejszego niż spokój – dziwną więź, telepatię,
która łączyła mnie ze wszystkimi skoczkami i skoczniami. Tę w Lillehammer też.
Och, dałabym wiele, żeby znaleźć się właśnie tam.
Na razie jednak jestem tu, pod
obiektem Kulm. Wielki mamut robił na mnie wielkie wrażenie swoją wielką wielkością. W i e l k i . To jedyne słowo, przychodzące
mi w tej chwili do głowy. Na takiej skoczni to Fannemela pewnie nawet nie
widać. Pod taką skocznią czułam się jak pyłek, drobinka, jak nic w porównaniu
do ludzi na świecie. Pewnie nawet jestem tak mała, że mnie nie widać;
niezauważalna. Bo czym jest drobna, chuda dziewczyna w porównaniu do tego
skoczniska? Mikroorganizmem. O, właśnie tak czasem czuję się na tym świecie –
jak wirus. Wirusy nie żyją, wirusy nie są samowystarczalne, wirusy nie są mile
widziane.
Rozglądnęłam się wokół, nadal
pozostając niewidzialną dla ludzkiego oka. Zobaczyłam innych; siedzącego
gdzieś-tam-daleko Wellingera, Dietharta uprawiającego jogging i Stjernena całującego się z Agatą.
Fuj.
Aż mnie zemdliło.
Fuj fuj.
Też bym tak mogła, gdyby był tu
Fannemel i gdyby między nami wszystko było w porządku… Nie, cicho, nie. Nie ma
go tu i przestań fantazjować, bo takie myśli nigdy nie kończą się dobrze.
Najpierw zaczynasz marzyć, potem zaczynasz tęsknić, a w konsekwencji płakać.
Reasumując: nie wolno mi myśleć o nim, bo znowu będę tęsknić nie do zniesienia.
Jego tu nie ma. N i e m a . Jeszcze tylko dwa tygodnie, ale na
razie go nie ma.
A jak będzie, powiem mu w końcu wszystko szczerze: że tęskniłam. Że
kocham. Że to co złe minęło. I już się nie liczy.
Tak, dużo lepiej.
Udało mi się nawet powstrzymać
wargi od drżenia, a oczy od produkowania słonych kropelek. Nieźle, zaczynam
ćwiczyć siłę woli. Robię się coraz silniejsza. Ale równocześnie wciąż pozostaję
małą bakterią.
Nagle dobiegł mnie przeraźliwy wrzask. Obróciłam się w tamtą stronę, przed oczami mignęła mi rozmazana sylwetka pędzącego Norwega. Tuż za nim leciał kolejny oszołom, w którym rozpoznałam Roensena. Coś-przed-Atlem piszczało jak baba, natomiast sam Atle triumfalnie wymachiwał uniesioną w górę ręką, w której trzymał niewielki czarny prostopadłościan. Nagle zza zakrętu wyłonili się Schlierenzauer z Andreasem Koflerem, biegnąc w pogoni za dwoma szalonymi Norwegami.
- Stać w imieniu prawa! - wołał zdyszany Kofler, usiłując gestem dłoni i samą siłą woli zatrzymać Roensena i jego towarzysza, który okazał się być kompletnie oszalałym Vegardem Haukoe Sklettem. - Natychmiast zatrzymajcie się, podstępni kryminaliści, i oddajcie nam własność Waltera Hofera, a nic się nikomu nie stanie!
Atle odpowiedział szyderczym rechotem, Sklett umknął w uliczkę prowadzącą do wioski skoczków, by zgubić pościg między chatkami.
Austriacy zatrzymali się na chwilę, patrząc za oddalającymi się porywaczami krótkofalówek.
- Scheisse...!- mruknął Schlierenzauer, marszcząc swoje idealne brwi. - Jak nie odzyskamy tego małego pudełka to papa Hofer nie będzie już dla nas taki dobry...
Kofler przytaknął ponuro i oboje puścili się pędem, pragnąc za wszelką cenę dorwać Norwegów.
Przy okazji wyjaśniła się sprawa nieskazitelnych not Gregorka. Więc to w ten sposób Austriacy zdobywają przychylność Hofera, Tepesa i jury - interesujące...
Dostrzegłam jakiś ruch z boku i w cieniu windy zauważyłam ukrytego Toma Hilde, który właśnie odtańczał dziki taniec radości. Zapewne obserwował całą akcję z bezpiecznego stanowiska. Choć Hilde był naszym głównym pomysłodawcą i przodownikiem każdej akcji, na misje samobójcze wysyłał swoich pachołków, jak na prawdziwego bossa norweskiej mafii przystało.
Uśmiechnęłam się z ironią i rozbawieniem na tę myśl.
- … no co ty, stary. Przecież znasz Fanniego –
usłyszałam głos jakiegoś Niemca, chyba Neumayera.
Stał przede mną razem z Freundem, popijali piwo. Chyba
nawet mnie nie zauważyli, stałam wciśnięta w ścianę budynku, no i w końcu byłam
przecież niewidzialna, nie?
- Hehe.. no pewnie – zaśmiał się głupawo Severin. –
Ten to długo bez laski w łóżku nie wytrzyma. I niech nie wmawia wszystkim
wokół, że Sklett to zboczeniec. Krasnal bije wszelkie rekordy!
- Ten kurdupel ma większy potencjał niżby się tego po
nim należało spodziewać.
Przysłuchałam się rozmowie mimowolnie. Wiem, że to
nieładnie podsłuchiwać, ale obgadywać też. A czuję, że ci dwaj nie mówią o
Fannemelu zbytnio pochlebnie. Tak, tę część prawdy, o Złym Fannemelu, już
znałam. Pewnie dowiem się czegoś więcej. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że
mogą mówić nieprawdę. Freund pociągnął ostatniego łyka i spoglądał smutno do
środka pustej butelki.
- Pewnie – odezwał się wreszcie, próbując wyssać z
flaszki coś jeszcze. – Nigdy nie miałem go za łamagę. Mały to on może jest. Ale
małe jest piękne, nie? Poza tym, nie liczy się rozmiar, tylko gdzie można
wsadzić – zarechotał, a mnie przeszły
ciarki.
Neumayer zawtórował mu. Miałam ochotę wykonać
gwałtowny odwrót i zbiec do pokoju, ale wtedy by mnie zobaczyli. Pewnie nie
byliby zadowoleni z faktu, że ktoś ich podsłuchiwał. A szczególnie ja. Bo
pośrednio mnie to też dotyczy, prawda?
- Ta cała jego Anja duża też nie jest – stwierdził
Michael. Chyba zaraz się obrażę. – Chude to takie i niższe nawet od niego.
- Tak, pewnie dlatego sobie ją wybrał! – Freund doznał
podwójnego olśnienia; w kwestii mojej i tego, że w butelce nic już nie ma, a z
pustej nie da się pić. – Wyższa mu się w łóżku nie mieściła.
- Ja tam nie byłbym taki pewny, że to on sobie ją
wybrał – stwierdził Neumayer, uśmiechając się złośliwie pod nosem. – Mnie się
wydaje – hep! – że to ona się do niego przykleiła, bo chce go wykorzystać.
- Anja? Przecież ona to strasznie święta jest.
- Nie o to mi chodzi, debilu. Wykorzystuje go
psychicznie i ekonomicznie. W sensie, że potrzebuje mieszkania – to mieszka u
niego, potrzebuje wsparcia – to płacze mu na ramieniu, co swoją drogą jest
niehigieniczne. Jak potrzebuje czegokolwiek – to zawsze jest Fannis. A teraz
jak go nie ma to jest Zografski. Mówię ci, Sevi: ani jedno, ani drugie nie jest
wierne temu drugiemu lub pierwszemu. Krasnal się pewnie zorientował i dlatego
na imprezie darował sobie odgrywanie idealnego, grzecznego faceta. A teraz
siedzi tam w Lillehammer, nikt go nie pilnuje – może sobie Fannela użyć! Pewnie
w tej chwili gdzieś siedzi albo leży, otoczony swoimi wypindrzonymi lasencjami.
- Taaa, pewnie masz rację – westchnął Severin,
obdarzając butelkę po piwie ostatnim żałosnym spojrzeniem i ciskając ją do
śmietnika. – Kurde, chyba trzeba się zbierać, Schuster jest ostatnio jakiś
niespokojny…
Wszystko słyszałam.
Nie byli tego świadomi, ale ja to słyszałam. Słowo w
słowo, litera po literze. Niemal przelatywały mi przed oczami wizje tych
wszystkich rzeczy, o których tak zapalczywie rozprawiali Neumayer z Freundem.
Mogłabym rozgadywać się na ten temat bardziej niż Martine, ale wystarczy jedno
zdanie, żeby dobrze to opisać: t o b y ł o s t r a s z n e . Przerażające. Nigdy nie
patrzyłam na to pod tym kątem. Może mają rację?
Nie, nie mają racji! Co też ja mówię! Niebawem poddam
się całkowicie sugestiom i autosugestiom i będę żyła plotkami, jak Rønsen,
Stjernen czy Fettner. Ale to jest okropne. Ci dwaj nie zdają sobie sprawy, że
ja to słyszę. Może tylko chcieli powymyślać sobie historyjki do plotek. Ale
dlaczego akurat o nas? Nie ma ciekawszych tematów? Wiem, nie układało nam się
ostatnio najlepiej, ale nie jest tak źle jak mówią oni, prawda? Gdyby Fannemel
tu był, nie byłoby problemów. Żadnych pieprzonych plotek, żadnych wpadek i brak
samotności.
Tylko nie to. Już dłużej nie wytrzymam.
W jednej chwili zebrało mi się na płacz. Tak, wiem,
jestem beznadziejna i powtarzam to tysiąc razy dziennie. Płaczę tysiąc razy
dziennie. Pewnie ludzie śmieją się z tego tak, jak śmieją się z nas. Ale nic na
to nie poradzę. Bo jestem słaba. Bo jestem podatna na sugestie i brak mi
asertywności. Bo jestem tylko drobinką, którą łatwo rozdeptać.
Uciekłam.
Neumayer i Severin w końcu mnie zauważyli; trudno nie
zauważyć czegoś, co przelatuje ci przed samym nosem. Ale nie przejęli się mną.
Pożegnali mnie tylko szyderczym śmiechem, nieco bełkotliwym. Nawet się nie
odwróciłam. Po co? Żeby tylko patrzeć na tych dwóch nachlanych idiotów? Nie
należy zwracać uwagi na wszystko, co mówią ludzie, wiem. Wszyscy mi to mówią.
Ale niech mówią co chcą. I tak nadal przejmuję się każdą zasłyszaną opinią,
każdym niepokojącym zdaniem, bez żadnych wiarygodnych źródeł. To cała Anja.
Cała Anja, która lubi wpadać na różne rzeczy i na
różnych ludzi. Wpadać dosłownie i w przenośni. Bo to, że właśnie wpadłam na
Wellingera, było w całkowicie dosłownym znaczeniu. Wcale nie chciałam go
potrącić, ale przez łzy nie widziałam, dokąd biegnę. Jak zwykle. Zatrzymałam
się na chwilę, po części dlatego, żeby przetrzeć sobie obraz, po części
dlatego, że tak wypadało.
- Przepraszam… - odezwałam się.
- Nic nie szkodzi – odparł Andreas, wcale się nie
gniewając. – Wszystko w porządku?
- Tak. Nie. Nie bardzo.
Nie, nie jest w porządku. Nie lubię takich
retorycznych pytań, wprowadzających mnie w zakłopotanie. Po pierwsze: nie lubię
na takie odpowiadać, po drugie: takie pytanie ciągnie za sobą kolejne: ‘czy
potrzebujesz pomocy?’, w takiej czy innej formie.
- Może w czymś pomóc?
Dobre dziecko. Znaczy – dziecko; tylko dwa lata ode
mnie młodszy, ale jednak nie jest jeszcze na tyle dorosły, żeby być takim
zepsutym przez innych, przez życie i przez siebie. Nie jest jeszcze pobrudzony
własnymi błędami. Zazdroszczę mu. Gdybym była teraz w jego wieku, wiedziałabym
jak spożytkować ten czas. Nie zmarnowałabym go na głupie zabawy ani na drobne
przyjemności.
- Nie, nie trzeba.
Tak naprawdę, Andi, przydałaby mi się
pomoc. Ale boję się, że nie podołasz.
Oby nie naciskał, oby nie zwracał więcej na mnie
uwagi. Nie chcę obarczać go takimi paskudztwami. Ani jego, ani kogokolwiek
innego. Nie lubię zwalać swoich problemów na innych ludzi i ich do tego
mieszać. To były moje problemy. I żaden Andreas Wellinger, nawet mimo
najlepszych chęci, nie będzie się do tego wtrącał. Po prostu nie i koniec. I
żadnych zbędnych pytań, na które nie chcę, bądź nie potrafię odpowiedzieć.
Proszę, Andi, nie znamy się wprawdzie, ale mam nadzieję, że masz na tyle
wyczucia, żeby nie nalegać.
- Skoro tak uważasz… Niemniej wydaje mi się, że nie
mówisz prawdy.
Mądry człowiek. Naprawdę. Dziękuję, że to ty, subtelny
Andreas, a nie jakiś gadatliwy, denerwująco nachalny Hilde. Naprawdę nie mam
nic do Toma, ale jednak nie chciałabym teraz stać tu z nim twarzą w twarz. Ani
z nikim. Prawie. Potrzebowałam teraz tego, który zawsze był przy mnie. Jak coś
się dzieje to tylko on. Dlaczego on musi być tak daleko…?
- … Tak, bo nie wiem, co powiedzieć.
Błędy Anji – ciąg dalszy. Po co się usprawiedliwiam?
Przecież to nie jego interes i na dobrą sprawę mam prawo zachować milczenie. I
mam prawo kłamać… Nie, nie mam prawa kłamać. Mam prawo zataić część prawdy albo
powiedzieć ją w sposób niezbyt elokwentny. Kłamstwo ma krótkie nogi, Mądry
Andreas na pewno nie da się wkręcić. Ale mógłby dać sobie spokój. W końcu nawet
mnie nie zna, jestem tylko psychologiem Norwegów. Albo robi to z litości, albo
ma w sobie tyle altruizmu i dobrej woli.
- Tęsknisz za nim, prawda?
Niezły jest. Albo: to ja jestem obrzydliwie
przewidywalna. Pewnie z mojej twarzy można czytać jak z otwartej książki. W tej
chwili nawet bym się nie zdziwiła. Straciłam kontrolę nad ukazywaniem emocji.
To znaczy, że ułatwiam ludziom dostęp do mnie, daję im broń do ręki. Przestałam
być czujna, przestałam być ostrożna. O nienienienienie.
Budujemy mur. Wysoki, szczelny mur,
odgradzający od ludzi. Cegiełka po cegiełce, musi być twardy, nie do
skruszenia, żeby nikt nie zdołał go zwalić ani przez niego przejść. Loading,
loading, 80%...
- Wiesz, nie musisz nic mówić, jak nie chcesz.
ERROR. Przepraszamy, wystąpił błąd podczas
logowania. Spróbuj ponownie.
Budujemy mur, jeszcze wyższy, jeszcze
silniejszy; nie złamią go wrażliwe słówka ani ciosy pięści. Zaraz go ukończę,
zaraz będę nie do zdarcia i nie do przeniknięcia. Jak Tower of London.
Ukończono.
- Możliwe – odezwałam się beznamiętnie. – Ale ty
raczej nie jesteś osobą, z którą chciałabym o tym rozmawiać.
- To chyba oczywiste. Ale wiesz, jakby co to Andi
Wellinger zawsze do usług.
- Podziękuję… ale zapamiętam.
Odeszłam jak najszybciej. Może mój mur nie jest
jeszcze wystarczająco silny, nie chciałam tego testować akurat teraz. Zwłaszcza
że od łagodnego i poczciwego głosu Andiego trochę się trząsł. Zawsze się
trzęsie, gdy znajdę się obok kogoś, kto chce za wszelką cenę mi pomóc. Albo też
chciałby, ale jest zbyt taktowny, żeby to zrobić, widząc, że nie mam na to
najmniejszej ochoty. Chociaż dobrą stroną takiej osoby jest to, że nie naciska
i nie stawia mnie w głupiej sytuacji takim beznadziejnie absurdalnym zdaniem
jak: „Bo będzie mi przykro”. Realne zagrożenie dla mojej stanowczości. Taki mały
podkop pod murem.
I co teraz robić?
Gdzieś trzeba pójść i zapomnieć te wszystkie okropne
rzeczy, wypowiedziane przez Freunda i Neumayera. Bo to nadal boli, nadal to we
mnie siedzi, dopóki tego komuś nie wyrzucę. Tylko że jedyna osoba, przed którą
mogłabym się otworzyć znajduje się tysiące kilometrów stąd. Ironia losu.
Złośliwość. Jak zwykle wszystko sprzysięgło się przeciwko nam; przeciwko mnie…
Moja podświadomość podjęła decyzję. Nie była to
decyzja w pełni rozmyślna, ale jakaś decyzja. Gdybym zdążyła przemyśleć to
wszystko, zanim nogi zaniosły mnie do jedynego miejsca, w którym nikt nie
będzie się mną przejmował, pewnie nie doszłoby do tego wszystkiego.
Zapomniałam, że nie pod żadnym pozorem nie wolno mi podejmować spontanicznych
decyzji. Zapomniałam, że prawie wszystkie decyzje, które podjęłam, były złe.
Każdy mój wybór ciągnął za sobą szereg przykrych konsekwencji.
Ale i tym razem zapomniałam. I znowu, popełniłam
kolejny błąd. Jeden krok bliżej w stronę czarnej otchłani.
I tym razem wszystko, ale to wszystko miało się
skomplikować.
Naprawdę skomplikować.
Vladimir ciągle jej szukał.
Był zaniepokojony; nigdy nie zdarzyło jej się
przegapić spotkania, lub choćby spóźnić się o pół minuty. Zależało jej na nim,
chyba tak tylko można to wytłumaczyć. Tylko że ‘zależeć’ ma różne znaczenia. A
on nie miał pojęcia, która definicja jest odpowiednia.
Szukał w hotelu i okolicy, szukał pod skocznią. To
były wszystkie te miejsca, gdzie Anja mogłaby być. Gdyby wszystko było w
porządku.
Obrzucił pogardliwym spojrzeniem podpitych Freunda z
Neumayerem,
spacerujących ulicą. Nigdy nie lubił pijanych
tłumów albo imprez, na których się pije. Bo piją tylko ludzie głupi albo ci,
którym znikąd pomocy i uciekają w alkohol, ostatnią deskę ratunku. Może nie
wiedząc, że deska tylko pociągnie ich na dno. A Zografski nie zaliczał się do
tych nieszczęśliwych ofiar losu, dlatego jedyny alkohol, który preferował to
szampan w Sylwestra lub na czyjeś urodziny.
Anja też nigdy nie piła.
Zadziwiające, jak ta dziewczyna potrafi sobie poradzić. Myśli i mówi o sobie,
że jest słaba, nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę jest bardzo silna; nie
poddała się, nie wpadła w nałogi, wciąż jest zdolna do resocjalizacji. I zawsze
potrafi znaleźć w kimś oparcie, zamiast szukać go w alkoholu…
Może coś tym razem się stało?
Coś, co ją zdołowało, przygnębiło; a jego tam nie było. Nie było go, nie miała
wsparcia… może poszła poszukać go gdzie indziej? Oby nie, nie wiadomo, jak
mogłoby się to skończyć.
Rzeczywiście.
Anję zastał siedzącą w barze,
wpatrującą się bez sensu w szklankę whisky.
- Anju…! – zawołał Vladimir od
progu, przepychając się przez tłumy ludzi.
Odwróciła wzrok, patrząc się na
niego trzeźwo. Najwyraźniej nie zdążyła jeszcze wziąć ani łyka. Co świadczyło,
że mimo desperacji, ma bardzo silną wolę i potrafi skutecznie opierać się
pokusom.
- Piłaś?
Pokręciła głową, odsuwając
szklankę z obrzydzeniem. Westchnęła.
- Nie wiem, co ja sobie myślałam
– odezwała się. – Przecież to świństwo w niczym mi nie pomoże. Tylko tego
brakowało, żebym zaczęła szukać ratunku w whisky. Stoczyłabym się jak niegdyś
Harri Olli.
Odepchnęła od siebie te myśli.
Nigdy nie będzie podobna do Harriego. Nie jest taka jak on. Nie jest taka jak
nikt inny. Jest sobą, chociaż wiele razy dałaby wszystko, żeby na chwilę stać
się kimś innym. Choćby takim Prevcem z szufladą zamiast żuchwy… Pardon, już
nie. Nawet on potrafił zrobić coś ze swoim problemem. Tylko ona nigdy nie umie.
- Silna dziewczynka – Vladimir
stanął nad nią, obejmując ją. – Nie musisz szukać nie wiadomo gdzie. Masz
jeszcze mnie, prawda?
Skinęła głową. Pozwoliła zamknąć
się Vladiemu w ramionach. Pozwoliła roztoczyć nad sobą opiekę, której tak
bardzo potrzebowała. Westchnęła znowu. Miała już powoli dość wszystkich wokół,
depczących ją jak insekta. Zaczynała już powoli czuć się jak pasożyt albo jak
pyłek kurzu, zalegający na środku dywanu w salonie.
- Miło jest wiedzieć, że nie
wszyscy chcą cię zdeptać – odezwała się cicho. – Miło jest mieć przy sobie
kogoś, kto podniesie z ziemi i postawi w bezpieczne miejsce albo będzie
pilnował.
Vladimir uśmiechnął się. Lubił
te jej nietypowe wypowiedzi, często w formie przenośni; czasem pozostawiała
niedokończone myśli albo tylko milczała. Ale jej milczenie było bardziej
wymowne niż najbardziej kwieciste wiersze. Potrafiła mówić bez poruszania
ustami, najlepszym odzwierciedleniem jej uczuć były oczy. Zmieniały się,
ilekroć zmieniał się jej humor; gdy była szczęśliwa – błyszczały jak dwie
gwiazdy, a gdy wpadała w melancholię – szkliły się jak blask księżyca na tafli
jeziora.
Teraz były matowe. Zupełnie
matowe i tylko mały błysk w kąciku pokazywał, że skrywa w sobie głębokie
uczucia. Nieprzeniknione.
Bez słowa wstała. Vladi chwycił
ją za rękę i delikatnie pociągnął za sobą w kierunku wyjścia. Szli tak całą
drogę; obawiała się, że spadnie, gdy tylko puści jego dłoń. Nie odzywała się
ani słowem. Nie chciała powiedzieć czegoś, co wzbudziłoby kontrowersje. A takie
w tej chwili były jej uczucia: sporne. Do tego stopnia, że nie potrafiła
powiedzieć, co w ogóle czuje. Jednego była pewna: czuła się jakby nierealna.
Abstrahując od tego, że zupełnie nie wiedziała, co się z nią dzieje. Patrzyła
tylko w rozproszeniu dookoła, przyglądając się czasem Vladimirowi. Udawał, że
tego nie widzi, że na nią nie patrzy; gdy napotkała jego wzrok, odwracała głowę
w inną stronę, poruszając niepewnie palcami dłoni.
Doszła pod swój pokój. Pusty
pokój, nawet Sybilla się od niej odwróciła. Machialnie przekręciła klucz w
zamku i weszła do środka. Zografski na krok jej nie odstępował. Zatrzymała się
na środku pokoju.
Tak, miała wsparcie.
Oprócz Fannemela był jeszcze
ktoś, na kogo mogła liczyć. Vladi był z nią, starał się jej pomóc. A ona wcale
nie odrzuciła jego pomocnej dłoni. Wręcz przeciwnie; przygarnęła ją do siebie i
trzymała tak, kurczowo, bojąc się wypuścić. Wypuścić i narazić ich obu na
bolesny upadek. On ofiarował siebie i swoje poświęcenie, przyjęła go. Odrzuciła
wszystkich innych dobrotliwych znajomych, ale jego nie. Doszła do wniosku, że
nieprzypadkowo wybrała go sobie jako towarzysza; widocznie czuła, że może ją
zrozumieć i być po prostu – ot tak, być z nią sobą.
I teraz też był. Stał i czekał
cierpliwie, aż powie mu ‘dobranoc, do zobaczenia jutro’. Nie chciał wyjść,
zanim nie usłyszy, że jest gotowa na chwilę samotności. Więc czekał.
A ona nie chciała pozwolić mu
odejść. Nie chciała być sama, całkiem sama, myśląc o tym i dołując się jeszcze
bardziej. Człowiek jest istotę społeczną, potrzebuje mieć kogoś przy sobie. A
ona jest człowiekiem, ma ludzkie problemy i ludzkie potrzeby. A gdy on
odejdzie, ona zostanie ze swoimi problemami całkiem sama. I gdy rano się
obudzi, będzie musiała na nowo stawiać czoło światu i czekać na wieczór, aż
ktoś znowu się przy niej pojawi. Dzielić życie na fragmenty; krótkie, urywane
chwile szczęścia. Ona chce tego szczęścia. Teraz. Potem. Ale teraz przede
wszystkim. Dzisiaj padło zbyt wiele słów, dzisiaj zbyt wiele się zdarzyło, żeby
zostać z tym samemu. A jeśli kogoś potrzebowała i pragnęła to właśnie jego.
Chciała, żeby był przy niej. Zależało jej. Bardzo.
Próbował powoli odejść, ale
zacisnęła lekko palce, przytrzymując jego dłoń.
- Vladi – odezwała się cicho. -
… Zostań.
- Zostań: na pięć minut?
- Zostań… na noc.
Nieco zaskoczony spojrzał na
nią. Na jej twarzy widać było kalejdoskop uczuć, całą gamę kolorów; od
czerwieni po granat. Ale jej oczy były tęskne. Jej oczy były błagalne. Nie
wahał się.
Obudziło mnie światło dnia,
padające na moją twarz.
Nie otworzyłam oczu. Nie
chciałam jeszcze budzić się z przyjemnego ciepła. Czułam przy sobie Fannemela,
przez to będąc szczęśliwą. Nie chciałam się budzić.
Miałam koszmarny sen. Zapewne
rzucałam się w nocy, zawsze tak robię, ilekroć jestem wystraszona. A tym razem,
na samo wspomnienie snu, przeszły mnie dreszcze. To było tak przerażające;
straciłam Andersa, nie potrafiłam znowu go do siebie dopuścić, Sybilla się ode
mnie odwróciła, zostałam całkiem sama… Nie, nie będę znowu tego opisywać od
nowa. To już minęło.
Dobrze, że to był tylko sen. Dobrze,
że jest przy mnie. Przy nim czuję się bezpieczna; z daleka od innych ludzi, od
nieszczęść, razem przygotowani na kaprysy losu. I tak jest dobrze.
Uśmiechnęłam się lekko. Poczułam
jak mnie obejmuje i przytula do siebie. Wyciągnęłam dłoń, chcąc poczochrać mu
włosy.
Ale coś było nie tak. Z jego
włosami; szukałam dłonią bujnej czupryny, jego dumy, zabawki do mierzwienia.
Nie było jej. Zastanawiałam się, co się dzieje, Fannis prędzej oddałby którąś z
kończyn niż te jego piękne kudły, w czym ujawniało się jego podobieństwo do
swojego najlepszego kumpla.
Otworzyłam oczy.
Wrzask był odruchem warunkowym,
nie miałam szans go powstrzymać. Przebiegł po mnie lodowaty prąd i zerwałam się
z łóżka, drąc się wniebogłosy. Jeszcze nie docierało do mnie, co w ogóle się
dzieje i dlaczego, do cholery, Fannemel zamienił się w Zografskiego???!
- Co się stało, Anju? – spytał
Vladi, podnosząc się, wyrwany ze snu.
Nie mogłam odpowiedzieć. Moje
serce wariowało, myślałam że wyskoczy mi z piersi, głowa nie nadążała,
rozpaczliwie próbując znaleźć inne, alternatywne wytłumaczenie tej całej
sytuacji.
- Skąd…? Ty…? Tu…? – zdołałam
tylko wyjąkać, trzęsąc się jak liście na wietrze.
- Prosiłaś, żebym został –
uśmiechnął się.
Mnie wcale nie było do śmiechu.
Byłam przerażona. Wstrząśnięta. Nie wiedziałam, jak zareagować. Nie miałam
pojęcia, co zrobić. Naprawdę byłam aż do tego stopnia zdesperowana, że
przespałam się z własnym przyjacielem…? Dlaczego się na to zgodził? Czemu mnie
nie powstrzymał? Jak to się w ogóle stało?
Nie, nie chcę wiedzieć. Boję się
poznać prawdę, lepiej zachować domysły, nie psuć nadziei, że wszystko jeszcze
nie jest najgorsze. Ale czy naprawdę zachowuję się jak pijany Fannemel? Jak
Sklett? Jak Hilde? I wszyscy Norwegowie razem wzięci…? Jeśli rzeczywiście stało
się to, co myślę to znaczy, że… jestem niewierna. Jestem złamana na trzeźwo tak
jak Fannis po pijaku. I jeszcze wykorzystałam przyjaciela, który w dodatku nie
oponował. Który w dodatku jest z tego zadowolony. Wszystko się wali, świat się
wali…
- Chyba powinieneś już iść –
odezwałam się niepewnie, zaskakując samą siebie spokojnym brzmieniem swojego
głosu.
- Przecież dopiero, co się
obudziliśmy – zauważył wesoło Zografski. – Nie ma pośpiechu.
- Proszę, idź już – powtórzyłam.
– Idź już sobie.
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Dlaczego? – spytał.
- To nie może być tak. Nie
powinno cię tu być.
Spoważniał. Patrzył na mnie, starając
się przejrzeć moje myśli, widziałam. Próbował zrozumieć, o co mi chodzi. Nie
musiałam użyć zbędnych słów. Wyczytał z mojej twarzy wszystko, co chciałam mu
powiedzieć.
- … Nie kochasz mnie.
- Nie, nie, nie kocham… -
odszeptałam nerwowo, choć to nie było pytanie. – Nie w t e n
sposób. Nie tak. Nie ty.
- … Więc to była pomyłka? –
odezwał się głucho. – To była tylko zabawa? Przelotny romans na jedną noc?
- Nie, to nie miało być tak. Cholera,
Vladi, jesteś… byłeś… hm… miałam cię za przyjaciela. Ja nie wiem…
- Ale tak było – przerwał mi,
patrząc na mnie z bólem w oczach. – Cholera – powtórzył po mnie. – Cholera. Od tych
chrzanionych wakacji miałem nadzieję, że w końcu zwrócisz na mnie uwagę… Do
piekielnych wiatrów, wysyłałaś mi sprzeczne sygnały, Anju! Skąd miałem
wiedzieć, że ty… Na pewno nie ma szans, żeby….?
- Nie, Vladi, nie… Przykro mi.
Westchnął, wstał i ubrawszy się,
stanął w drzwiach.
- Wczoraj naprawdę myślałem, że…
coś między nami jest.
Spojrzał na mnie ostatni raz.
Skrzywił się i wyszedł.
- Przepraszam, przykro mi… -
wyszeptałam do pustki w drzwiach.
Upadłam na dywan, klęcząc.
Poukładałam sobie wszystko i zapłakałam. Tak to ma być? Straciłam za jednym
zamachem przyjaciółkę, przyjaciela i chłopaka. A trzy odjąć trzy daje… Zero.
Jedno wielkie zero. Bez plusów i minusów. Każdy mój krok był błędny, każdy
następny też będzie zły. A teraz… Zakończyłam szczęśliwe życie jednym wydarzeniem.
Nieświadomym. I koniec.
…
Boziu, co ja narobiłam…?
***
No dobra, możecie mnie zjechać, bo sobie na to zasłużyłam ;-;
Po pierwsze: nie wiem czemu tak długo zwlekałam z dodaniem tego rozdziału. Chyba dlatego że nie do końca mi się podobał - ba!, jest beznadziejny i zdaję sobie z tego sprawę.
Po drugie: odnosząc się do powyższego: przepraszam za tak prymitywną paplaninę; nie wiem co się stało z moją błyskotliwą do tej pory weną ;-;
Po trzecie: akcję porwania hoferowej krótkofalówki napisałam pięć minut przed dodaniem tego rozdziału, bo przypomniałam sobie takową prośbę i tak jakoś mnie tchnęło... ;)
Pozdrawiam!