czwartek, 2 kwietnia 2015


12. If you fly higher, you’ll fall with more pain.




Pewnie spałbym do południa, gdyby nie obudził mnie okropny ból głowy i zupełnie nieuzasadnione złe przeczucia. Nie chciałem wstawać. Nie mogłem się poruszyć, bo każda czynność jeszcze bardziej potęgowała ból. Najchętniej leżałbym bez ruchu cały dzień, jak niedźwiedź w stanie hibernacji. Jak Jacobsen po Turnieju Czterech Skoczni. Jednak narastające uczucie, że stało się coś niedobrego, nie pozwoliło mi leżeć.
Ale zacznijmy powoli.
Otworzyłem oczy. I już na wstępie okazało się, że moje przeczucia wcale nie były wyimaginowane. Po pierwsze: nie miałem zielonego pojęcia, gdzie właściwie jestem; to na pewno nie był mój dom. Zdziwiło mnie, dlaczego, zamiast w swoim pokoju, obudziłem się w czyimś salonie, pomalowanym na wściekle czerwony kolor; czemu zamiast w swoim łóżku, leżałem na jakimś starym materacu, skrzypiącym niemiłosiernie, ze sprężynami wbijającymi mi się w plecy; dlaczego zamiast Anji, dookoła było mnóstwo ludzi, rozwalonych na sofie, na kocach, na podłodze – wszędzie.
Nie wiedziałem, skąd się wziąłem w takim miejscu. Takim miejscu, które było… domem Bardala?! No tak, przecież… Była impreza, byli ludzie.
Był alkohol…
Próbując zignorować ból głowy, jakby ktoś wiercił mi dziurę w czaszce, wyruszyłem na poszukiwanie gospodarza. Musiałem dowiedzieć się, co działo się wczoraj i uzupełnić dziurę w pamięci, która kończyła się tutaj, a zaczynała… na słowach Anji.
Nie pij. Proszę.
Gospodarza zastałem w kuchni, pijącego coś, co okropnie śmierdziało i tylko wzmagało uczucie trepanacji. Ciekawe, co to za ohydztwo. Zalatywało octem. Przyczłapałem do kuchni, jęcząc pod nosem. Zapewne nie wyglądałem na szczęśliwego.
- Hej, Fannis – zawołał Bardal. Czy on musi się tak drzeć? – Jest kacyk?
- Wal się – odburknąłem, wykonując wiadomy gest w jego kierunku.
- Czyli jest – uśmiechnął się Anders z politowaniem.
Nie, nie ma, głupi Ziemnioku, wiesz? Serio zawsze musisz pytać o coś, co jest takie oczywiste?
- Napij się tego – podał mi kubek z tym cuchnącym ohydztwem. – Ocet z cytryną, dobrze robi na kaca.
Zmierzyłem go zimnym spojrzeniem i z obrzydzeniem powąchałem roztwór. Z trudem powstrzymując mdłości, zmusiłem się, żeby wziąć parę łyków. Bardal patrzył się na mnie z rozbawieniem na twarzy, pomieszanym z ironią. Najwyraźniej wiedział coś, czego nie wiedziałem ja.
Co jakoś mnie nie dziwiło…
- Bardalo, co właściwie się wczoraj działo? – spytałem, przy każdym wypowiedzianym słowie czując się jak Vassiliev, który wyrypał się łbem w zeskok na 254-tym metrze.
- A co, urwał ci się film? Hah, wiesz, działo się  s p o r o .
- To znaczy?
- Nie pamiętasz? Dobra, rozumiem – zaśmiał się Bardal. – Byłeś zalany w trupa. Zachowywałeś się jak prawdziwy Król Norweskiego Zła.
… O NIE. TYLKO NIE TO.
- …To znaczy?
- Rwałeś laski na prawo i lewo. Szczególnie taką jedną rudą. Z tą to normalnie mało brakło! Serio tego nie pamiętasz? Wydawałeś się  n a p r a w d ę   z a j e b i ś c i e  bawić.
O kurwa mać.
- Czy ja…? – spytałem, obawiając się najgorszego.
- Nie.
- Więc kto…?
- Martine.
Ja?... Rwałem na prawo i lewo?... Jak dawniej?... Mało brakło?... Martine Romøren??? Więc…
- Co z Anją? – spytałem.
Bardal wzruszył ramionami. Nie wyglądał, jakby zbytnio się mną przejmował.
- Hmmm, żebym to ja pamiętał… A, coś mi świta: zobaczyła cię z tą rudą, potem chyba mieliście małą scysję, a chwilę potem zniknęła. Pewnie jest u Romørenów. To by tłumaczyło wtargnięcie Martine.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zbyt wiele pytań kotłowało mi się w głowie. Nie wiedziałem, które wypowiedzieć najpierw. Więc milczałem, zszokowany, próbując przetrawić to, co usłyszałem.
- Martine zrobiła ci wielką awanturę. Dziwię się, że tego nie pamiętasz – powiedział Anders. – Wpadła tutaj koło trzeciej, strasznie się darła i powstrzymała cię od… cóż, od zrobienia czegoś… niegrzecznego. Wrzeszczała, klęła gorzej od Hilde, groziła nawet podpaleniem tego przybytku, a jeśli to nie wystarczy, natychmiastowym odwiezieniem cię do kliniki i wykastrowania. Jak twój organizm nie wytrzymał kolejnych promili, zarzygałeś mi mój ulubiony szwedzki dywanik i padłeś na parkiet, nieprzytomny od zachlania, dopiero wtedy poszła.
O nie, nienienienienienie…
Obiecałem Anji, że przejdziemy przez to razem. Że będę z nią. Że nic się nie stanie. Potem obiecałem, że się nie upiję. Że… wiele obietnic złożyłem jej wczorajszego dnia. I żadnej nie dotrzymałem. Nawet tej najprostszej. Pewnie mnie teraz nienawidzi. I ma powód. Miałem być tym jednym. Tym, któremu może zaufać. Bezgranicznie. Okazałem się nie lepszy od Skletta, Stjernena, wszystkich wokół. Nie lepszy od ojca Anji, od ludzi z jej przeszłości, przez których tyle cierpiała. Teraz zapewne cierpi przeze mnie. A przecież… miało być dokładnie na odwrót. Więc dlaczego?
Dlaczego? Ja ci powiem dlaczego: dlatego, że jesteś takim dupkiem, który tak naprawdę myśli tylko o sobie, który zapomina o najważniejszym, gdy w grę wchodzi zabawa. Tym samym Złym Fannemelem sprzed roku.
I co teraz robić? Przecież nie mogę zapomnieć i udawać, że nic się nie stało. Wyszedłbym na jeszcze większego egoistę, dupka i tchórza. Byłbym taki jak Sklett. Jak Hilde. Taki jak prawdziwy Fannemel, ten rozpustnik i flirciarz, dla którego liczyły się tylko zaliczane numerki i szybki seks. A przecież chyba już nie chcę być taki. Anja też by tego nie chciała. Co mnie wczoraj poniosło? Przecież Anja… Nie mógłbym. Ale to zrobiłem. Zrobiłem to i czasu nie cofnę niestety. Szkoda, że to tak nie działa. Albo, że nie można choć w małym stopniu przewidzieć przyszłości, być może wtedy wiedzieliśmy, jakie błędy popełnimy i w konsekwencji byśmy ich nie popełnili. I mylą się ludzie, gdy mówią, że najlepiej jest uczyć się na błędach. Może i w pewnym sensie. Ale tylko na tych drobnych. Bo niektórych błędów nie da się naprawić, nie da się cofnąć. I na co doświadczenie, kiedy już nigdy nie będziemy mogli go wykorzystać…?
Dość fantazji i filozofowania.
- Muszę do niej iść – odezwałem się stanowczo. – Muszę przeprosić.
- Oj musisz, musisz – przyznał Bardal. – Obawiam się jednak, że twoja dziewczynka może tak od razu się nie odfochać.
- Mnie to mówisz? – westchnąłem i, starając się nie zwracać odwagi na to, że moja głowa rozwala się na kawałki, wyszedłem i udałem się w kierunku domu Romørenów.
Trochę zajęło mi dotarcie na miejsce, bo co jakiś czas musiałem zatrzymać się i usiąść na ławce, żeby ustało łupanie i zawroty głowy. Ale gdy już dotarłem, stanąłem pod drzwiami.
Zapukać czy nie?
Pojawił się dylemat. Muszę ją przeprosić, powtarzałem sobie, muszę. Ale jeśli ona nie będzie chciała mnie widzieć? Albo w ogóle nie otworzy? Nie zniósłbym chyba myśli, że przez jeden błąd mogę stracić wszystko. Bo Anja jest wszystkim. Chociaż z drugiej strony… jeśli nie zapukam to się nie dowiem, prawda? Tylko, czy w tym wypadku lepsza jest ulga po wiedzy, czy błoga nieświadomość? Czy ból po otrzymanym ciosie, czy cierpienie spowodowane niepewnością?
A, pieprzyć to! Tak czy tak będzie niemiło, więc chyba lepiej od razu mieć to z głowy.
Zapukałem. Gdy nikt nie otwierał, ponowiłem próbę.
Na co liczysz? Pewnie nie chce cię widzieć.
Zgrzytnął zamek. Drzwi otworzyły się i na progu stanęła Martine. Gdy zobaczyła moją osobę, skrzyżowała ręce na piersiach i obrzuciła mnie lodowatym spojrzeniem.
- Czego chcesz? – spytała, nie zamierzając ukrywać niechęci.
- Ja… przyszedłem do Anji.
- Jeszcze śpi.
- Możesz… jej coś przekazać? – spytałem, mimo wewnętrznych oporów.
- Co konkretnie? – z jej lakonicznych pytań wprost ziało antypatią.
- … Że… bardzo mi przykro. Że ją przepraszam. Bo, do kurwy nędzy, to nie miało tak być! Procenty trochę mi uderzyły do głowy… Stare nawyki… Pewne rzeczy ciężko zmienić... Ale ja się naprawdę postaram. Dla niej… Powiedz jej, że jeśli mi więcej nie zaufa – zrozumiem. Ale chyba każdy zasługuje na drugą szansę. Przebaczenie i tak dalej… Nie tak to szło?
Martine przez chwilę mierzyła mnie nieprzychylnym wzrokiem.
- Niepotrzebnie się usprawiedliwiasz – odezwała się w końcu oschle. – Bo nie masz nic na swoje usprawiedliwienie. Owszem, to nie tak miało być i wiem, że tego nie chciałeś, ale mogłeś postąpić inaczej. Miałeś wolny wybór, nikt cię do niczego nie zmuszał. Sam to zrobiłeś. Byłeś świadomy konsekwencji, jakie mogą wypłynąć z twojego postępowania. Miała być dobra zabawa, owszem. Ale czy możesz powiedzieć, że źle się bawiłeś? Nie, nie możesz. Bo bawiłeś się dobrze. Tylko  że nie z Anją. Wszystko poszło nie tak. I ty zdajesz sobie sprawę, że to jest wyłącznie twoja wina. Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, ale na pewno nie będę cię pocieszać i wmawiać ci, że to nie twoja wina, bo nie zamierzam cię bronić, Fannis. Musisz teraz sam wypić piwo, którego sobie nawarzyłeś. I masz rację, że Anja może ci na drugi raz nie zaufać. Powiem więcej: nawet by mnie to nie zdziwiło. I nie mówię tego tylko dlatego, że chcę cię zgnębić, bo znam twój charakterek. Lecz po to, żebyś poznał obiektywną ocenę, zrozumiał swój błąd i nie szukał usprawiedliwienia, kiedy go nie ma.
W czasie tego monologu niejednokrotnie wzburzało się we mnie serce, ale nie mogłem nic powiedzieć, zaprotestować, zaprzeczyć. Bo Martine mówiła samą prawdę, choć ta była bolesna. Martine nie kłamała; wszystko to, co do joty, było okrutną prawdą. Spuściłem głowę, rozumiejąc jej słowa.
- A teraz idź do domu i przemyśl sobie to wszystko – powiedziała i wróciła do środka, zamknąwszy za sobą drzwi na klucz.
Nie wpuściła mnie do środka. Anja jeszcze spała. A nawet gdyby nie spała, czy zechciałaby mnie wysłuchać? Martine nie dała mi szansy porozmawiania z nią. A w sumie… możliwe, że Anja wcale nie spała, ale nie chciała ze mną rozmawiać i dlatego wysłała Martine?
A czego się spodziewałeś? Że przybiegnie, przeprosi za ucieczkę z imprezy i będzie robić ci zimne okłady na głowę, żeby pomóc pozbyć się kaca?
Przyjdę jeszcze potem. Chociaż zepsułem wszystko. I miałem nikłą nadzieję, że uda mi się to wynagrodzić. Ale nadzieja umiera ostatnia. Nie mam nic do stracenia.
Narobiłeś sobie bigosu, Fannis. Zupełnie jak Sybilla. I będziesz musiał teraz siódme poty wylać, żeby to naprawić.




Obudziłam się bardzo późno, sądząc po tym, że wszędzie było jasno. I ten dziwny pokój… Gdzie ja jestem?
Po chwili wszystko sobie przypomniałam. Impreza. Fannis. Martine… wszystko pamiętałam. Szlag, chciałabym zapomnieć. Ciekawe czy ten rozpustnik pamięta o kimś takim jak ja, czy nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogę myśleć o nim? Postąpił wczoraj karygodnie, mimo to, czułam, że mogę mu wybaczyć. Może nie od razu, ale kiedyś na pewno.
Usłyszałam głos Martine, podśpiewującej pod nosem. Zapewne była w dobrym humorze. Czego niestety o mnie nie dało się powiedzieć. Zazdrościłam jej. Z tego, co skarżyła się o Bjørnie, nie wynikało, żeby miała z nim poważniejsze problemy. Chociaż może to tylko pozory…?
Zapragnęłam z nią pogadać. Tak po prostu. I nawet nie o Fannemelu, nie o mnie. Tylko o wszystkim i o niczym. Czyli o byle czym. Wstałam, żeby pójść do kuchni, gdzie zapewne się znajdowała.
Przed oczami zamigotały mi kolorowe plamki, zakręciło mi się w głowie. Straciłam równowagę i upadłam na ziemię, strącając kubek ze stolika. Pani Romøren wpadła do salonu, zapewne zaniepokojona odgłosem upadku, i pomogła mi wstać.
- Anju, nic ci się nie stało? – usadziła mnie z powrotem na sofie.
- Czym ty mnie naćpałaś? – spytałam, masując czoło, nie od bólu; próbując pozbyć się dziwnych zawrotów głowy.
- A tam zaraz naćpałam… Lek na spanie ci tylko dałam. Musiałaś się trochę przespać, a wiem, że z wrażeń byś bez tego na pewno nie zasnęła – wytłumaczyła się z lekkim uśmiechem.
- … Która godzina?
- Wpół do pierwszej.
Wpół do pierwszej?!
Tak długo spałam? To w takim razie… Fannis na pewno zapomniał, skoro do tej pory jeszcze go nie było. Pewnie świetnie się bawił beze mnie, ale moim kosztem. Pewnie nawet nie myśli o mnie teraz. Tak, byłam tego pewna. Ale Martine, najwyraźniej odgadując moje myśli, odezwała się:
- Był tu Fannemel.
- Fannis? Tutaj?... Dawno temu? – trzy pytania, które musiałam zadać. Moje tętno podskoczyło.
- Jakąś godzinę. Chciał z tobą porozmawiać, ale powiedziałam mu, że jeszcze śpisz.
- Martine… Trzeba było mi powiedzieć…
- Nie chciałam cie budzić. Potrzebowałaś snu bardziej niż czegokolwiek innego. A on kazał przekazać ci to, co chciał powiedzieć.
Powtórzyła mi jego słowa, zarzekając się, że cytowała je słowo w słowo.
Jeśli już więcej mi nie zaufa – zrozumiem”.
Czyli jednak mój Fannis o mnie myśli. Nie zapomniał, gdy nadarzyła się pierwsza lepsza okazja do ucieczki w świat rozrywki i zabawy. Mój Fannis żałuje swojego postępku. Wcale teraz mu nie do śmiechu… pewnie ma nieludzkiego kaca. Mój Fannis się martwi o nas. Ja też się martwię. Możliwe, że dużo bardziej. Bo on wczoraj wydawał się nie martwić i w ogóle nie przejmować się mną ani naszym związkiem. A jest się czym przejmować.
- Martine, czemu mnie nie obudziłaś? – spytałam z żalem. – Czemu mi nie powiedziałaś, że przyszedł, nie zatrzymałaś go?
- Skarbie, tak będzie lepiej – broniła się Martine mówiąc z doświadczeniem i bez dozy niepewności. – On na pewno zrozumie, że powinnaś się przespać, bo on sam nie wyglądał na szczególnie wypoczętego i widać było, że ma mocnego kaca. Nie przydałby się teraz na nic, wierz mi. A jeśli naprawdę mu zależy to jeszcze wróci, nie odpuści, nie martw się, będzie walczył.
- Skąd to możesz wiedzieć?
Martine uśmiechnęła się wyrozumiale.
- Po prostu wiem, zaufaj mi.
I co miałam zrobić? Zaufałam, miała więcej doświadczenia i umiała spojrzeć na to wszystko z dystansem, w przeciwieństwie do mnie. Chociaż Martine to tylko rozgadana Martine, szukająca tylko tematu do dwudziestoczterogodzinnego wywodu, to jednak mogłam jej zaufać i na niej polegać.
Ale jeśli sądziła, że będę siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż mój książę z bajki łaskawie raczy przyjść tu znowu, po wygnaniu, to była w błędzie. Chociaż takie zachowanie jeszcze niedawno leżało w mojej naturze.
Co jest kolejnym dowodem, jak bardzo Fannemel mnie zmienił.
Jestem tak inna niż kiedyś. Już nie jestem taka zamknięta, niedostępna i pogardliwa. Choć zawsze moja pogarda nie była prawdziwą pogardą, lecz jedynie maską, pod którą, i pancerną warstwą, mieszanką nieufności, doświadczeń i strachu, znajdowała się moja dusza. Do której tak naprawdę tylko Fannis zdołał dotrzeć. Wszyscy inni zostali na etapie mieszanki. Zmieniłam się diametralnie. Anders obrócił mnie o 180 stopni. Może z zewnątrz tego nie widać, nadal nie ufam ludziom od pierwszego spotkania, ale moja wypaczona dusza przyjmuje fakt, że istnieją na świecie ludzie, którzy wcale nie pragną twojej zguby i nie czerpią radości z gnębienia cię ile wlezie. A nawet, że na tym padole, między hienami i sępami, egzystuje takie dziwne ludzkie stworzenie, które cieszy się twoją radością, nawet jeśli jest to całkowicie na jego niekorzyść; które stoi za tobą murem, nawet jeśli jemu samemu nie jest lekko; które woli stracić coś swojego i oddać je dla ciebie, i bardziej niż „mieć” ceni „być”, ale nie swoje „być”, ale twoje. Dziwne stworzenie, prawda? Dzisiaj zagrożone wyginięciem, bo jest bardzo rzadkie i bardzo wyjątkowe. Nazywa się Przyjaciel. I, tak, istnieje coś takiego. To nie tylko wytwór wybujałej wyobraźni jakiegoś niepoprawnego optymisty.
Nawet ja w to wierzę.
Istnieje jeszcze ktoś taki, kto jest dla ciebie milion razy ważniejszy od wszystkich przyjaciół razem wziętych. Ktoś, kto jest ci jeszcze bliższy. I taka osoba jest tylko jedna. Jedna na te sześć miliardów ludzi, chodzących po Ziemi. Jedna, dla której zrobisz wszystko; jedna, dla której jesteś gotowa oddać życie; jedna, bez której twoje nie miałoby sensu.
I różni się tym od przyjaciela, że jego zdrada bardziej boli. Że nie możesz się z tym pogodzić, myśląc, że ona jedna nie miała do tego prawa. Bo przecież miała być przy tobie, choćby nie wiadomo co. A nie jest…
Oh, Fannis, co ty zrobiłeś? Jak ja mam ci wybaczyć…?
- Buhu…huhu… - tak mniej więcej zabrzmiało coś, co w moim wykonaniu miało być na siłę powstrzymywanym płaczem. – Martine, co ja mam robić?
To pytanie zabrzmiało tak beznadziejnie i żałośnie, że aż miałam ochotę się zrzygać na beżowy dywan Romørenów. Zresztą ja cała byłam żałosna, naiwnie pozwoliłam mu zniszczyć mur i uczynić mnie podatną na atak. Tak jak przez te wszystkie lata ktoś wykorzystywał moje zaufanie, aby koniec końców zwalić mnie z nóg.
Just to let you shoot me down again…
 - Martine, to jest jakaś beznadzieja! – zawodziłam, pogrążając się w tej beznadziei z każdą chwilą coraz bardziej. – Po co ja mu się dałam? Dlaczego mu zaufałam? Jest taki sam jak wszyscy inni dookoła, niczym się nie różni. Wszyscy zawodzą – on też zawiódł!
Martine objęła mnie i przycisnęła do siebie. Poczułam słodki zapach „Amazonia” i wielką chęć pomocy.
- Nawalił konkretnie, to prawda, ale nie odcinaj się od niego tak zupełnie – odezwała się poważnie. Otwarłam usta, żeby zaprotestować, ale ona kontynuowała, pewna swego, nie dając mi dojść do słowa. – Rozumiem, brzmi to jak nonsens i pewnie myślisz, że mam zaburzenia w mózgu albo alzheimera, ale wiem, że to wszystko jest bardziej skomplikowane niż ci się wydaje. Miłość sama w sobie jest skomplikowana. Czasem wydaje nam się, że ci, którzy nas kochają nie zrobią nigdy niczego złego ani nawet głupiego. Ale oni też są ludźmi, też popełniają błędy. Mają do tego prawo. Nikt nie jest nieomylny. Fannis nie jest. Ja też nie. I ty też. Może mylisz się właśnie w tej chwili, próbując pochopnie ocenić jego zachowanie lub po prostu karząc go za to co zrobił, usiłując wyrzucić go ze swojego serca? Każdy popełnia błędy. Ale dostrzega tylko te cudze. Pilnuj się, Anju, żebyś widziała te swoje. Żebyś widziała je zawczasu, zanim już je popełnisz.
Mądrze powiedziane, Martine Romøren, bardzo mądrze. Jak Paulo Coelho. To teraz jeszcze spróbuj wytłumaczyć to mojemu sercu, które nigdy mnie nie słucha; mojemu dziecinnemu poczuciu krzywdy i nieufności. Z tym sobie już nie poradzisz. Łatwo jest powiedzieć coś tak obrzydliwie logicznego, żeby umysł się zgodził. Ale przekonać duszę i serce to już trochę trudniej. Jednak to nie jest niemożliwe.
No najwidoczniej jest. Bo w moim przypadku możliwe staje się niemożliwe. Właśnie tak.
- A może, Martine, to ty w tej chwili się mylisz?! – wykrzyczałam, zaskoczona swoją reakcją. Jednak było już za późno, żeby próbować się powstrzymywać. – A może to ja mam rację?! Tak zawsze było, nikt nie jest inny! Wszyscy są tacy sami – fałszywi i obłudni! A może i ty jesteś w zmowie z Fannemelem?! Może masz mnie namówić, żeby mu wybaczyć, co?! Boże, ja nie pojmuję już ludzi. Idę stąd! Idę pobyć trochę sama, zanim wszyscy wejdą mi z glanami na głowę i zdeptają tlące się jeszcze resztki życia we mnie…!
Po tych słowach złapałam torebkę i wybiegłam, zostawiając Martine samą. Samą, ale nie samotną. Martine żyła sobie z ludźmi, umiała im zaufać i nie była taka jak ja.
Bo ja zawsze ufam tym ludziom, którym nie powinnam.
Fannemelowi też…                          ???





Martine rozumiała.
Nie wiedziała, dlaczego to musi być akurat tak, ale zrozumiała. Mimo całej swojej prostoty, nie przejęła się słowami Anji wiedząc, że nie mają dużego znaczenia – ot, kilka słów wykrzyczanych w zrozpaczonym gniewie. Gdyby przywiązywałaby wagę do wszystkich takich słów, nie przyjaźniłaby się z tyloma ludźmi a Ber dawno nie byłby jej mężem. Ludzie nie powinni brać sobie wszystkiego do serca, ale potrafić wyczuć gdzie kończy się prawda, a zaczyna rozpacz. Martine przez lata posiadła taka wiedzę. Zajęło jej to długo, ale w końcu się udało.
Wstała i podeszła do okna, odprowadzając Anję wzrokiem aż ta nie zniknęła za zakrętem. Miała nadzieję, że wszystko jej się ułoży; że życie tej dziewczyny nie jest samym pasmem nieszczęść, jak ona myślała.
- Wszystko jeszcze będzie dobrze, Anju – szepnęła, mając nadzieję, że ta w jakiś sposób zrozumie przekaz. – Tylko nie zepsuj tego sama.
Wróciła na sofę i wypiła powoli swoją kawę, zastanawiając się, na ile rzeczywiście sama wierzyła w taką optymistyczną wizję losu.
Wprawdzie nie znała zbyt dobrze Anji. Ale znała Fannemela, jego wybryki znali wszyscy. I to jej w zupełności wystarczało, żeby mieć obawy, co do tego, że wszystko jakoś się ułoży. Bo czy zakochany, czy nie, to jest jednak Fannis. Anders Rozpustnik Fannemel, a Martine wiedziała, dlaczego Fannemelowi tak bardzo zależy na złej sławie – bo to jedyna rzeczy, która czyni go wyjątkowym. Bo jednak Fannis odjąć status Króla Norweskiego Zła daje nędze sto sześćdziesiąt pięć centymetrów i narty. A Anders nie zamierzał stracić swojej wysokiej pozycji w społeczeństwie. Jeszcze nie.
I nawet Martine Romøren wątpiła czy to się kiedykolwiek zmieni.

Tutaj podrzucam nutkę, którą polecam dołączyć do czytania poniższego fragmentu :)



Anja zwolniła tempo biegu, gdy poczuła, że kręci jej się w głowie. Czy to od pędu, czy od stanu jej uczuć – nie wiedziała. Ale czy ma to jakieś znaczenie? Chyba nie. Chociaż coś w jej podświadomości ciągle powtarzało, że wszystko ma swoje znaczenie. Chwile zwłoki, dylematy, jedno słowo lub dwa… to wszystko składało się na życie. Zatem czy możemy sami wybrać swoją drogę? Jeśli tak, to na ile będzie to świadomy wybór? Czy gdyby wtedy nie zaczekała wieczorem, przemarznięta, na ławeczce, wszystko potoczyłoby się inaczej? Jak? Bez miłości, ale i bez bólu; bez zaufania, ale i bez zdrady… Tak, potoczyłoby się inaczej. Ale czy na pewno lepiej?
Schyliła głowę, wpatrując się w poruszające się naprzemiennie czubki butów. Nie patrzyła przez siebie. Nie chciała widzieć, dokąd zmierza, nie chciała widzieć, co jest przed nią, co ją czeka; gdzie zaprowadzi ją los, ani jakie przeszkody stoją jej na drodze. Ile razy się potknie, albo skręci w ślepy zaułek. Na co jej ta wiedza? Czy gdyby wiedziała, dałoby jej to coś? Nie. Jedynie zabiłoby nadzieję, że przez jej życie wiedzie prosta droga. Więc lepiej trwać w błogiej niewiedzy i zdać się na los.
Tak jak  w t e d y .
Nagle uderzyła w coś. Coś miękkiego i ciepłego. Coś pachnącego znajomo. Siła uderzenia odrzuciła ją nieco do tyłu. Podniosła nieśmiało głowę i zobaczyła stojącego na chodniku Fannemela. On też jej się przyglądał. Widziała wyrzuty sumienia w jego wzroku, pomieszane ze wstydem i nikłą nadzieją na naprawienie tego, co sam zepsuł. Nie wiedziała jeszcze, czy da mu szansę, by to naprawić. Spuściła głowę i byłaby go minęła bez słowa, gdyby on nie złapał jej za rękę.
Zatrzymała się i odwróciła. Puścił jej dłoń. Zmieszał się. Zatrzymał ją, by jej coś powiedzieć, chociaż sam nie bardzo wiedział co właściwie. Dziewczyna stała cierpliwie, nie chcąc dokładać jeszcze udręki przez swoje dumne odejście. Chciała pozwolić mu się odezwać. Powiedzieć coś. Czekała.
Czekała, a on stał, nadal nie mając pojęcia od czego zacząć. Chciał jej powiedzieć wszystko po kolei: jak mu wstyd, jak bardzo żałuje, jak mocno ją kocha. Jaką nadzieję ma, że mu to zapomni. Ale coś nie pozwalało mu mówić. Coś powstrzymywało go od powiedzenia tego wszystkiego. Może zakłopotanie? A może świadomość, że bez względu na to, co powie, ona i tak odejdzie bez słowa? I bez przebaczenia.
- … Jak… leci? – spytał, brzydząc się samego siebie, jaki jest banalny i bardzo, bardzo prymitywny.
- Bywało lepiej – odparła ona cicho, siląc się na spokój.
- Błagam, posłuchaj mnie…
- Słucham cały czas, Fannis.
Och, z jakim dystansem to powiedziała…
- Nie wiem, co mogę ci powiedzieć – wyłamywał nerwowo palce, bojąc się utrzymywać kontakt wzrokowy, zmusił się jednak do tego. – Bo… To znaczy… Chcę cię przeprosić. Szekspir ze mnie żaden – uśmiechnął się smutno. – Przepraszam za ten cały wieczór. Mogłem chociaż cię uprzedzić, albo wtedy, przy przedstawianiu, powiedzieć „Jestem Fannemel, Król Norweskiego Zła.” Nie liczę na to, że zrozumiesz moje imbecylne zachowanie, ale przepraszam. Naprawdę przepraszam. Z całego mojego grzesznego, fannemelowskiego serducha. I… nie chcę tego mówić, ale chcę w końcu być z tobą szczery: jeśli potrzebujesz prawdziwego, idealnego faceta… takiego, który nigdy przenigdy nie zawodzi, to… popełniasz błąd, wybierając mnie.
Patrzyła na niego bez słowa, przez całą jego wypowiedź. Miała w głowie i w sercu prawdziwą wewnętrzną bitwę pomiędzy przezornością i wrodzonym lękiem, a wiarą w miłość, która wszystko przetrzyma. Fannemel mógł tylko domyślać się, co w tej chwili dzieje się w sercu dziewczyny, ale nie chciał. Nie chciał tego wiedzieć, bał się rozczarowania. Wsadził ręce do kieszeni, oczekując na werdykt. Nie spodziewał się niczego dobrego. Ale miał nadzieję. Bo nadzieja umiera ostatnia.
- Fannis – odezwała się wreszcie, nie dając po sobie poznać głębokiego wewnętrznego bólu. Nie pozwalając jednak, by jej głos zabrzmiał zimno. – Doceniam twoją szczerość. I twoje przeprosiny. Choćby nie wiem, co się stało, nie myśl, że ich nie przyjęłam. Fannis, kocham cię bardzo, tak jak nigdy nikogo nie kochałam i pewnie nigdy nie pokocham. Ale… boję się, wiesz? – powoli nie panowała nad lekkim drżeniem głosu. Mówiła jednak bardzo spokojnie. – Boję się, że nie potrafię więcej zaufać. Bo boję się kolejnego ciosu. Ty byś nie chciał, wiem. Ale ludzie popełniają błędy. Inni ludzie cierpią. A ja już nie mam siły, żeby więcej cierpieć. Nie chcę stracić tego wszystkiego. Nie chcę, żebyśmy stali się sobie obcy, normalni i obojętni. Ja… ja to muszę przemyśleć.
- …Rozumiem.
Nie rozumiał. Ale to bez znaczenia. Stał w milczeniu, nie wiedząc, jak się odezwać. Ale nie było to konieczne. Przecież niczego by to nie zmieniło. Patrzył tylko na nią czule, ze smutkiem w oczach. Chciał nacieszyć się jej widokiem, po raz ostatni w ten sposób. Następnym razem już nie będzie mógł powiedzieć ‘Anja jest moja’. Nie będzie mógł jej objąć, pocałować, ani nawet być przy niej tak, jakby tego chciał.
Pora przywyknąć do tych myśli, Fannis. Sam jesteś sobie winien.
Ona widziała wszystko. Wiedziała, jak bardzo jest przybity, jak jego spojrzenie jest tęskne. Pod tym spojrzeniem kruszył się spokój, kruszyło opanowanie, a na ich miejsce pojawiała się melancholia. Bolało. Niech on nie myśli, że tylko dla niego rozstanie jest bolesne. Dla Anji też. Nawet nie wiadomo, czy nie bardziej. Cierpiała. Niemal słychać było, jak pęka jej serce, widząc Fannemela w takim stanie.
Spojrzała na niego po raz ostatni, z żalem. Chciała się pożegnać, powiedzieć ‘dobranoc, do jutra’. Ale nie potrafiła. Nie mogłaby powiedzieć czegoś tak banalnego po takim przeżyciu. Zresztą czuła, że głos by ją zdradził. Nie wytrzymałaby. Wybuchłaby płaczem i jak zwykle schowała twarz w jego bluzie, tam szukając pocieszenia. Dlatego też odwróciła się i, zagryzając drżące wargi, odeszła bez słowa. Czuła już pod powiekami łzy, cisnące się jej do oczu. Jeszcze chwila, a wybuchnie jak fontanna.
Wdech – wydech, Anju, głęboko, spokojnie…
Jak tu być spokojnym? Na nowo zaczęła bać się ludzi, na nowo przestala im ufać, na nowo stała się dawną Anją. Starała się zignorować fakt, że jej wdechy i wydechy stają się coraz bardziej spazmatyczne i szła wciąż przed siebie, nie wiedząc nawet gdzie. Podniosła głowę, cudem unikając wpadnięcia pod samochód. Zobaczyła ulicę, kamienice i chodzących wokół ludzi; szczęśliwą rodzinę, dwoje staruszków, trójkę rozbrykanych dzieci, parę szczęśliwych zakochanych, trzymających się za ręce. Wszędzie pełno szczęścia. Na każdym kroku szczęście, szczęśliwi ludzie.
Fuj.
Tylko ją jakoś dziwnie to szczęście omija. Jakby postawiła dookoła siebie transparenty ostrzegawcze, widoczne z odległości pięćdziesięciu kilometrów. A przecież wcale nie postawiła, prawda? Przynajmniej tak jej się wydawało.
Widząc nadmiar szczęścia wokół, nie wytrzymała. Eksplodowała jak wąż strażacki połączony z syreną przeciwmgielną. Rozszlochała się na dobre i pobiegła przed siebie w oszołomieniu. Nie widziała oglądających się za nią ludzi, nie słyszała trąbiących samochodów, nie czuła coraz bardziej przenikliwego chłodu. Biegła jakby w transie, pamiętając tylko ostatnie pięć minut i pełną bólu twarz Fannemela. Próbowała odrzucić ten obraz, ale on ciągle powracał. Jak natrętny komar. Jak bumerang, którego uderzenie zwala z nóg. A im silniej rzucisz – tym silniej cię uderzy. Im wyżej się wzniesiesz – tym boleśniejszy będzie upadek. A skoro ona wzniosła się wyżej niż kiedykolwiek śmiała marzyć – jej upadek był jak ze stupiętrowca. Bardzo bolesny. Pogruchotał jej wiarę w siebie, w innych, w los i w szczęście.
Biegła tak jakiś czas. Jaki? – nie wiedziała. Straciła zupełnie poczucie rzeczywistości. Zatrzymała się, gdy zabrakło jej tchu w płucach. Stała przez chwilę w osłupieniu, po czym rozglądnęła się wokół. Była pod hotelem Ammana i Sylvii. Odruchowo skierowała się w stronę jej pokoju. Zapukała. Miała pewność, że Sylvia jej nie zawiedzie. I nie mogła powiedzieć nic głupiego, co jeszcze bardziej by ją przybiło.
Potem był wielki płacz, szloch i rozpacz. Sylvia była bardzo cierpliwa. Wysłuchała wszystko, tuląc Anję do siebie, głaszcząc ją po głowie. Skoro dziewczyna nie miała już oparcia w nikim, , to chociaż ona z nią zostanie.
              ‘Nie martw się’ – chciała powiedzieć. Żałowała tylko, że nie mogła. Pozwoliła więc Anji wypłakać się w milczeniu, a później leżała przy niej, obejmując ją, aż ta zasnęła. Ale nie był to spokojny sen osoby szczęśliwej. Nie przyniósł ulgi, pozwalając uciec w zapomnienie.
             ***

            Witam was wszystkich w zimowej atmosferze świąt i skoków ;-; (przyznawać się: u kogo pogoda też wariuje??)
1. BARDZO, BARDZO, BARDZO przepraszam, ale Prevco-Freund uległ małej masakracji za pomocą młodszego brata i gumki do mazania, więc postaram się doprowadzić go do porządku i wtedy opublikować to "arcydzieło" :c
2. Oglądałam sobie dzisiaj nagranie z końcówki sezonu (byłam wtedy w kościele ;p) i znowu zatęskniłam za skokami.
3. Myślę, że w trakcie Świąt nie pojawię się raczej na tym blogu, więc: Wesołych Świąt i poobtłukanych łebków (jeżeli u was także praktykuje się zwyczaj walenia jajcami po głowach xD)
Pozdrawiam.

7 komentarzy:

  1. Ocet z cytryną? Matko jedyna, kto wpada na takie mądre pomysły?! No chyba tylko Norwegowie ;) Oj Fannis... Ma teraz porządną nauczkę, żeby na następnej imprezie (a założę się, że niebawem kolejna xD) tyle nie pić, bo znowu urwie mu się film. Ale znając życie i tak niewiele go to nauczy :) Bardal jaki troskliwy ^^
    Pogodzie chyba nieźle się pomieszało ;) U mnie dzisiaj padał śnieg. Szkoda, że w nie te święta co trzeba xD Sezon niby zakończył się dwa tygodnie temu, a ja już tęsknię :(
    Buziaki i wesołych :**

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem od czego zacząć. Może to dlatego, że z okazji Wielkiego Piątku zdycham z głodu. A Polak głodny, to Polak zły. Chociaż w moim przypadku to raczej niczego się nie chce oprócz pójścia spać i obudzenia się już w sobotę. Ale dosyć tego biadolenia.
    1. "Nie, nie ma, głupi Ziemnioku, wiesz? Serio zawsze musisz pytać o coś, co jest takie oczywiste?" Za sprawą tego zdania (a w zasadzie dwóch) to miałam ubaw wręcz nieziemski. Musiałam na chwilę przestać czytać, żeby się naśmiać do woli. Magnifique!
    2. Podręczę jeszcze dzisiaj Bardala. On to się chyba za słabo upił albo ma wyjątkowo mocną głowę, bo skoro wszystko pamiętał i pozwolił sobie to Fannisowi wypomnieć w dość bezpośredni sposób, a do tego jeszcze mimo wszystko dobry humorek go nie opuścił, to innego wytłumaczenia nie widzę.
    3. Teraz to już bez cienia wątpliwości (nie zakładając, że takowe kiedykolwiek odważyłam się mieć) ogłaszam wszem i wobec, że jesteś mistrzynią wszystkich mistrzyń w kategorii porównań. Nie ma rozdziału, w którym nie dorzuciłabyś jakiegoś wymyślnego i zwalającego z nóg. No idealnie!
    4. Dobra, teraz już na poważnie. Póki co, to jest chyba najbardziej uczuciowy i emocjonalny rozdział. Tak się w niego wczułam, że w ogóle zapomniałam, co się dzieje dookoła (i tym samym nie usłyszałam, jak moja mama wołała mnie do kuchni, żebym jej pomogła z sernikiem; w zasadzie to powinnam tam teraz iść, ale komentarz sam się nie napisze, a ja sobie nie odpuszczę, o nie!). Ogólnie nie wszystkie uczuciowe rozdziały mi się podobają, bo w wielu z nich załamany/a bohater/ka zadaje sobie milion pytań, potem się załamuje, wylewa znienawidzoną przeze mnie "słoną ciecz" przez parę godzin jak i nie dni, a potem i tak wszystko jest okey. Tymczasem ty, oprócz tego, że wszystkich bohaterów rozemocjonowałaś w sposób bardzo realny i naturalny, to jeszcze każdego obdarzyłaś widoczną na kilometr inteligencją, przez co nie jęczeli bez sensu jak to im źle, tylko naprawdę zaczęli się zastanawiać. I w taki sposób można było poczuć, że ich problem nie jest naciągany, tylko prawdziwy.
    5. Odnosząc się do punktu 4. Bardzo się na mnie odbiły przemyślenia bohaterów. Wlałaś w nie siebie, mam rację? Podziwiam cię, bo szczerze wątpię, żebym sama była w stanie coś podobnego napisać. Ten rozdział jest bardzo ludzki, chyba nie mogę powiedzieć już niczego lepszego.
    6. Haha sama jestem w posiadaniu młodszego brata, więc znam ten ból. Wylecz Prevco-Freunda za pomocą ołówka i daj tutaj, bo dłuży mi się umieranie z ciekawości.
    7. Ja wtedy szłam do kościoła na 8.30, więc wszystko widziałam. Ale tęsknię bardzo i nie przestanę aż do początku nowego sezonu.
    8. U mnie na mojego pecha praktykuje się ten brutalny obyczaj i jak co roku pewnie będę się bronić przed jajkami rękami i nogami. Wesołego jajka zatem!
    Całuję bardzo świątecznie w oba policzki <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam dobrze ból i głód Wielkiego Piątku, bo rok temu sama czekałam do północy, a wtedy wtrząchnęłam pół paczki ptasiego mleczka i jogurt :')
      Ale do rzeczy; postaram się godnie odpowiedzieć na niektóre punkty tego jakże pozytywnie nastrajającego komentarza.
      ad 3. Cieszę się, że podobają ci się moje spontaniczne porównania i uprzejmie informuję, że jeśli zdołasz wytrzymać moje kolejne rozdziały, to mam tych porównań jeszcze trochę w zanadrzu ;)
      ad 4. Lubię sernik, choć to żarcie dla psycholi...
      ad 5. Owszem, wlałam w to całkiem sporo siebie, pisząc ten rozdział z myślą o momentach, kiedy mi samej nie było w życiu lekko. Dużo tych myśli jest luźną parafrazą moich własnych, dlatego tym bardziej mi miło, że ktoś to docenia.
      ad 8. Mi się, niestety, nie udało obronić. A jajka w tym roku były wyjątkowo twarde i oporne na uderzenia o moją kość ciemieniową.
      Coś ostatnio wieje pustkami na tym blogu, ludzie poznikali (ciekawe dlaczego...). Na szczęście wciąż mogę liczyć na wytrwałych czytelników, dlatego tym cieplej i serdeczniej pozdrawiam <3
      I mokrego (czytaj: śnieżnego) dyngusa!

      Usuń
  3. Zapraszam na prolog w historii o dziewczynie zmagającej się z niepełnosprawnością i chłopaku, który stara się je pomóc. Oczywiście wszystko w tematyce skoków :)
    http://ludzka-niemoc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam nadzieję,że wszystko się dobrze ułoży. I to szybko. :) Ogólnie to bardzo fajnie piszesz. (duży + za Norwegów *.*) Czekam na kolejny. ;)

    W wolnej chwili zapraszam do siebie. :) http://come-hug-kiss-stay.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie ma się co dziwić, że Anja nie może i boi się zaufać Fannisowi po tym co odwalił. Wydaje mi się, że i tak jest nadzwyczaj spokojna w tym wszystkim i nie wiem czy to kwestia tego, że tak mocno go kocha i poniekąd odpiera jego naturę Króla Norweskiego Zła (która, swoją drogą, mocno się przebija przez tę maskę porządniaczka), czy co? Niefajnie, gdyby miała się na nim sparzyć kolejny raz, a wszystko na to wskazuje, czy mu wybaczy czy nie. Będzie obok tak czy siak, będzie widzieć co się dzieje. Może Fannis na chwilę się uspokoi, ale skoro Król Zła to "pozycja społeczna" to takich rzeczy nikt nie odpuszcza. A już na pewno nie ktoś, kto ma 165cm wzrostu.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. Pewnie się teraz zdziwisz, co ja u licha robię tutaj z drugim komentarzem. Mam nadzieję, że mnie nie zabijesz, bo to taki jakby drobny spam. A mianowicie chciałabym cię serdecznie zaprosić na moją nową historię. Nie wiem, czy wiesz, ale zależy mi strasznie na twojej opinii. Mam na tą historię całkiem konkretny pomysł i staram się go zrealizować - ma być wesoło, ironicznie, uczuciowo i tajemniczo. Piszesz się na takie coś?
    http://how-to-become-a-champion.blogspot.com/
    PS Strasznie mi miło, że dostałam odpowiedź <3

    OdpowiedzUsuń