środa, 4 lutego 2015

1. The cemetery of my hopes.




               Kolejna moja nadzieja została pogrzebana.
               Jak zawsze.
               Gdy na czymś mi zależy.
               Koniec.
               Wszystkie moje marzenia z biegiem czasu rozwiały się.
               I już nie wrócą.
               Ammann.
               … czemu powiedziałam Ammann zamiast amen? Nawet nie wiem, co ten wyraz znaczy. Wydaje mi się, że gdzieś go już słyszałam.
               W radio.
               Mam wrażenie, że to odnosi się do sportu. Pewnie kolejne dziwne nazwisko.
               Ach… tym sportowcom to jest dobrze. Jak tylko się okaże, że mają talent i pasję – ani się obejrzą, a już się rozwijają i są szczęśliwi. Robią to, co kochają. Tak… jest kilkudziesięciu szczęśliwców na tym padole. Ja do nich nie należę. Nie dalej jak przed chwilą dowiedziałam się, że wszystko, co trzyma mnie przy życiu już jest nieaktualne.
               Nigdy nie była blisko mnie.
               Praktycznie jej nie znałam.
               Mojej mamy.
               Dokuczała, gdy stawiała przede mną pewne ograniczenia.
               Teraz, nawet martwa, potrafi dokuczać.
               Nigdy nie kochałyśmy się, tak jak matka i córka kochać się powinny. Ale zawsze mogłam się do niej zwrócić w kwestiach materialnych. Takich jak pieniądze, mieszkanie, załatwienie jakichś papierków. Z jej pomocą mogłam dalej się uczyć. Teraz już byłam pewna, że o kontynuowaniu studiów nie może być mowy. Studia były dla mnie wszystkim, na nich opierałam całe swoje przyszłe życie.
               A teraz…
               To okropne, ale muszę przerwać naukę.
               Ba, muszę znaleźć sobie jakąś pracę, jeśli chcę myśleć o jakiejkolwiek przyszłości, nawet tak bliskiej jak dzień jutrzejszy.
               Tylko.
               Kto zechce 20-letnią dziewczynę po dwóch latach studiowania psychologii?
               Gdybym chociaż była ładna, ale nie. Ja muszę mieć bałkańską urodę, czarne włosy, duże usta, wielkie oczy i wyglądać jak Cyganka (z wyjątkiem cery bladej jak albinos). No i co? Kto mnie zatrudni bez jakiegokolwiek przydatnego wykształcenia?
               Odpowiedź jest prosta.
               Nikt.
               Dosłownie nikt.
               Uniosłam głowę z oczami pełnymi łez. Zobaczyłam przed sobą skocznię. Stała tam, wielka i potężna. Dochodziły z niej wesołe nawoływania i gwizdy. Widać, wszyscy znakomicie się bawili.
               W jednej chwili znienawidziłam tych wszystkich szczęśliwych sportowców. Szczególnie skoczków.
               - Nienawidzę was – szepnęłam z gniewem w pustą ulicę.



               Trzech Norwegów szło wąską, pustą uliczką. Ciemno było, chyba latarnia zgasła.
               Ale nawet w panującym półmroku można było ich rozpoznać.
               To byli skoczkowie.
               Dwóch Andersów: Fannemel i Jacobsen, oraz Tom Hilde wracali właśnie z serii treningowej.
               - Nie ma to jak u siebie! – zawołał radośnie Hilde, wchodząc pomiędzy towarzyszów. – Stare, dobre Lillehammer!
               -Wy tu w domu, co? – Jacobsen uśmiechnął się ponuro. – Stöckl dał nam dzień wolnego, co graniczy z cudem. Wy pójdziecie w odwiedziny do rodziny, do znajomych, a reszta co?
               - Staruszku, przecież rozrywek na mieście nie brak! – uśmiechnął się znacząco Fannemel i poklepał go po ramieniu. – Bardal i Stjernen idą razem z Romørenem i Martine do parku, Sorsell, Rønsen i Vegardowie urządzają w hotelu jakąś prywatkę, tylko ty, biedna czarna owca nie masz co robić.
               - A Żółw?
               - Powiedział, że będzie spał, odpoczywał i wstawiał fanom swoje focie na Facebooka.
               - Czyli ja jestem skazany na samotność – powtórzył Jacobsen.
               - Pesymizm godny Macieja Kota – zauważył Hilde. – Nie martw się, coś razem wymyślimy – dodał, uśmiechając się iście po fannemelowsku.
               A sam Fannemel zastanawiał się, jak on spędzi dzień wolnego. Chciał pobyć trochę sam ze sobą, w swoich czterech ścianach, które jak dotąd jeszcze nikogo nie gościły na dłużej poza nim samym. Albo lepiej powyrywać kilka dziewczyn na mieście. Nie sposób jednak zostawić kolegów ze swoją samotnością.
               - Hej, Śpiąca Królewno! – Hilde poczochrał włosy Fannemela. – O czym tak myślisz? Ej, Fannis, kretynie, do ciebie mówię!
               - Co ty masz dzisiaj taki dobry humor? – spytał Jacobsen. – Ciągle nawijasz, nawijasz i nawijasz jak katarynka. Gorzej niż Martine Romøren. Co ty, na haju jesteś?
               Hilde spojrzał na zegarek.
               - Możliwe – uśmiechnął się. – Jest już dziesiąta, więc wieczorek! A wieczorkiem to mi zawsze odbija i ty o tym wiesz najlepiej, Jacobs… ale wracając do tematu; Krasnalu!
               - Mówiłeś coś? – Fannemel wyrwał się z zamyślenia. – Bo rozważałem opcję, że mój stary znajomy ma taki zajebisty domek w okolicy.
               - I myślisz, że my w trójkę…? – spytał Hilde, podskakując z podniecenia jak trzylatka.
               Fannemel skinął głową.
               - Mega! To gdzie to jest?
               Anders wskazał odległą plamkę wśród lasu.
               Dalej, za miasteczkiem, stał piętrowy domek, jeszcze dalej widać było mniejszą plamkę wśród drzew, a na samym końcu z lasu wystawał fragment fabryki. Palec Fannemela zatrzymał się na mniejszej plamce.
               - Widzisz tę plamkę, w kij daleko, między drzewami? – spytał Anders.
               - No, widzę.
               - Właśnie tam.




               Cały wieczór szukałam.
               Chciałam jakąkolwiek pracę.
               Nic.
               Nawet jako głupia sklepikarka.
               Nic nie było.
               Nawet jako babka, która na rynku, lub w innym publicznym miejscu, wciska przechodniom ulotki. Widywałam nieraz takie osoby, denerwowało mnie, gdy wpychały mi na siłę zwitki papieru. Nie byłabym zachwycona taką pracą, ale lepszy rydz niż nic, jak to mówią.
               Ale gdzie tam!
               Obeszłam prawie całe Lillehammer i nic nie znalazłam.
               Może za mało się starałaś…
               Zerwał się ostry wiatr, który porwał gdzieś moją rękawiczkę. Spadła na dach poczty. Bez sensu było ją ściągać, zresztą nawet nie miałam jak się do tego zabrać. A w jednej rękawiczce chodzić głupio. Więc drugą cisnęłam do śmietnika.
               Usiadłam na najbliższej zielonej ławce, których było tutaj pełno. Za to wokoło ani żywej duszy. Zwykle główna ulica tętni życiem, ale okazuje się, że po dziesiątej w nocy jest tutaj równie pusto jak obecnie w moim żołądku. W końcu nic nie jadłam od rana.
               Czułam przenikliwy chłód i nie mogłam na to nic poradzić.
               Zaczęłam się zastanawiać, gdzie spędzę noc. A, tylko noc! – cały dzień. I następny. I jeszcze mnóstwo innych.
               Popadłam w przygnębiający nastrój i straciłam nadzieję na cud.
               A jednak cud się wydarzył, choć na początku jeszcze o tym nie wiedziałam.
               A cudem było to, co zdarzyło się dużo później, ale przesądziła o tym moja chwila zwłoki.
               Miałam już iść zgłosić się do Domu Pomocy Społecznej, ale coś nie pozwalało mi się ruszyć z miejsca. Coś, kazało mi czekać. Coś, co kiedyś potem nie pozwoliło podjąć mi decyzji. Coś, przez co popełniłam najgorszy błąd swojego życia.
               Coś, co zdarzyło się dawno temu i przez co jestem tu i teraz.
               Przeznaczenie.
               Los.
               Coś, co ludzie nazywają „wewnętrznym głosem w głowie”.
               Siedziałam wciąż na ławce, trzymana niewidzialną ręką. Było mi coraz zimniej, ale siedziałam dalej. Przez jakieś dziesięć minut.
               Nagle wiatr przywiał coś prosto na moją twarz.
               Jakąś gazetę.
               Odsunęłam ją i pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam było ogłoszenie:
„Poszukuję osoby do sprzątania. Godziny pracy i wynagrodzenie do ustalenia na miejscu. Adres: Lillehammer 108”.
               Serce szybciej mi zabiło.
               To jest to!
               Nadzieja matką głupich.
               Odzyskałam chwilowo nadzieję i podeszłam do okienka na poczcie.
W okienku siedziała jakaś młoda dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Wyglądała na dość zmęczoną, więc nie chciałam jej denerwować.
               - Przepraszam, gdzie tutaj jest numer 108? – spytałam potulnie.
               - Do końca tej ulicy, w prawo, potem drugą przecznicą skręcasz w lewo i jesteś na miejscu – odburknęła urzędniczka. – Tylko uważaj na niedźwiedzie.
               - Niedźwiedzie?
               - Wiem co mówię. Dom numer 108 stoi praktycznie już w lesie. Dobranoc – urzędniczka widocznie starała się mnie pozbyć.
               Nie było mi w głowie utrudnianie jej tego. Wyszłam z powrotem na główną ulicę i skierowałam się wzdłuż niej.
               Jak to było?
               Do końca, w prawo, w lewo drugą przecznicą…
               Do końca – czyli pod skocznię.
               Gdy to sobie uświadomiłam, nie bardzo chciałam iść w tym kierunku. Ale nie było innego wyboru. Poszłam dalej.
               Pod skocznią zatrzymałam się i przyjrzałam się jej, obrzucając ją gniewnymi spojrzeniami. Była bardzo biała i, jak popołudniu była pełna ludzi, tak i na niej teraz wiało pustką. Nikt już nie świętował, nikt się nie bawił i nie triumfował.
               Jak to ludzie szybko przestają się cieszyć – pomyślałam.
               Jeszcze przez chwilę zastanawiałam się nas sensem tego całego sportu, a potem poszłam dalej.
               Uliczka, w którą skręciłam była jeszcze bardziej pusta niż główna ulica, skocznia, ale nie bardziej niż mój żołądek. Świeciła się tylko jedna latarnia, reszta dawno się wypaliła. To chyba była bardzo mało uczęszczana droga. Cicho jak w próżni.
               A jednak nie.
               Usłyszałam czyjś śmiech i głośną rozmowę. Zobaczyłam przed sobą trzech ludzi. To oni robili ten hałas. Może to nie był hałas, ale na cichej uliczce każdy najmniejszy dźwięk zdawał się być sto razy głośniejszy niż w rzeczywistości. Słyszałam własne kroki, oddech, mało brakło abym słyszała też bicie swojego serca.
               A ci trzej mężczyźni szli przede mną i ich było słychać najwięcej.
               Jeden był niższy o głowę od tego drugiego, który miał długie kosmyki włosów, wystających spod niebieskiej czapki. A trzeci niczym w sumie się nie wyróżniał.
               A wszyscy trzej mieli coś, co ich łączyło.
               Na kurtkach były litery VG i norweskie flagi.
               Oho, to są ci cholerni skoczkowie! – pomyślałam ze złością.
               Akurat musiałam iść za nimi.
               Obrzucałam ich, podobnie jak wcześniej skocznię, gniewnymi spojrzeniami i szłam, ciągle zachowując od nich bezpieczny dystans.
               Co jakiś czas jeden ze skoczków obracał się moją stronę, a ja wtedy również odwracałam głowę, udając, że nie patrzę.
               …Druga w lewo.
               Cholera! Oni dalej idą przede mną!
               Jeszcze sobie pomyślą, że ich śledzę albo coś podobnego.
               Albo gorszego.
               Nie, zdecydowanie nie mogłam sobie pozwolić na przyciąganie ich uwagi.
               Przecznica w lewo stopniowo zaczęła zagłębiać się w las. Zrobiło się jeszcze ciemniej niż na uliczce ze zgaszonymi latarniami. Dookoła same świerki, sosny i inne iglaki. Z daleka widać było kontury jakiejś fabryki i światełka z okien domów. Było cicho. Słychać było tylko odgłos moich i ich (nie potrafiłam myśleć o tym jako o „naszych”) kroków. Od czasu do czasu rozlegały się ciche pomruki z lasu. Teraz już wiedziałam, co miała na myśli urzędniczka na poczcie mówiąc o niedźwiedziach. Gdy tylko coś zastękało, zamruczało lub wydało inny, równie przerażający odgłos, po plecach przebiegały mi ciarki. A przy tym wszystkim było jeszcze zimno. Nie tak żebym zamarzała, ale wystarczająco, żeby widać było moje i ich obłoczki parującego oddechu.
               Po jeszcze paru minutach wędrówki zobaczyłam dom. Był zaniedbany, w niektórych oknach zamiast wybitych szyb wstawiono tekturę. Z komina unosił się ledwie widocznie dym, w wielu miejscach brakowało dachówek. Furtka, wyrwana z zawiasów prowadziła do zapuszczonego ogrodu. Całość nie prezentowała się najlepiej. Na tabliczce, wiszącej na zdemolowanym płocie, widniał numer 108.
               A więc tak to wygląda – pomyślałam.
               Skoro tak prezentuje się dom, to pewnie gospodarz będzie równie zaniedbany. Więc na pracę tutaj nie miałam co liczyć, a nawet jeśli to raczej nie będzie miła praca. Sprzątać w czymś takim? Brr…
               Na szczęście skoczkowie poszli dalej i przestali denerwować mnie swoją obecnością.
               A ja mimo złego wrażenia podeszłam do drzwi i zapukałam nieśmiało.
               Gdy nikt nie podszedł otworzyć ponowiłam próbę nieco głośniej.
               A gdy dalej nikt nie otwierał zezłościłam się i kopnęłam nogą w drzwi (ale niezbyt mocno, bo mimo gniewu miałam poczucie kultury).
               Usłyszałam zgrzyt zamka i na progu stanęła… staruszka. Wyglądała sympatycznie i dobrodusznie i, w przeciwieństwie do jej domu, sprawiała wrażenie raczej zadbanej.
               Musiała zauważyć, że jestem zmieszana, bo odezwała się pierwsza.
               - Dobry wieczór. Co cię tutaj sprowadza o tej porze? – spytała, nie kryjąc zdziwienia moją osobą. – I to tak młodą panienkę jak ty. Co innego, gdyby to był listonosz…
               Mimowolnie się uśmiechnęłam i podałam powód swojej obecności.
               - Jakiej pracy? – spytała zdziwiona.
               Pokazałam jej gazetę i ogłoszenie.
               - Tylko, że to jest… nieaktualne – ostrożnie wskazała dopisek małymi literkami.
               Dopisek brzmiał:
               Proszę o zgłoszenie do 12 listopada.
               No tak. Nie zauważyłam tego, a mamy już 28.
               Znowu to samo.
               Nieważne jak się starałam, i tak nic nigdy nie wychodziło. Znowu straciłam nadzieję, która pojawiła się po przeczytaniu ogłoszenia. Rzadko kiedy płakałam, ale wtedy miałam całkowitego doła. Po prostu zwątpiłam we wszystko, co dobre. Zaczęłam pociągać nosem.
               - Ale… ja – jąkałam się, pomału szlochając. - … ja nie mam… gdzie… się w ogóle… podziać. Nie… mam pracy i… nikogo… na tym padole! – zakończyłam rycząc już na całego.
               - No już, już – uspokajała mnie staruszka. – Zawsze znajdzie się ktoś, kto się będzie o ciebie martwił. Ja nie jestem tę osobą, ale mogę ci takiego kogoś chwilowo zastąpić. Znam dobrze to uczucie, jako młoda kobieta byłam w podobnej sytuacji, tylko że z dwójką dzieci. Wtedy pomogli mi dobrzy ludzie, dzisiaj ja mogę odwdzięczyć się losowi. Nie chcę zostawać mu dłużna i po prostu czułabym się nie w porządku, gdybym ci nie pomogła. Chodź, kochanie. Znajdzie się jakieś wolne łóżko, pracę możesz dostać tam, w fabryce i wszystko się jakoś ułoży. Los jest taki, że cierpienie wynagradza szczęściem, tylko trzeba czekać.
               Otarłam łzy i weszłam przez próg, rozmyślając o dziwnych, mądrych słowach wypowiedzianych przez kobietę.
               Pomyślałam, że może nie wszystko jeszcze stracone.




               Fannemel ostatni raz obejrzał się za siebie.
               - Widzieliście tę lasię, co za nami szła? – spytał.
               - Tak, jakaś dziwna była – stwierdził Jacobsen.
               - Może nas śledziła? – zaśmiał się Hilde.
               - Tak, a ja jestem wyższy od Wanka-Wieżowca – odparł zgryźliwie Fannemel. – Nie, ona nie wyglądała na taką, która lubi skoczków. Nie szła za nami dla… jakiegoś podrywu czy coś. Uwierz mi, znam się na tym.
               - Skąd wiesz? – spytał Hilde. – Podglądałeś?
               - Trochę… widziałem jej odbicie w oknie sklepu.
               - Hah, typ niepokorny.




               Staruszka była bardzo poruszona moją historią. A przynajmniej jej częścią, bo do wspomnień dawnego dzieciństwa wolałam nie wracać. Były zbyt bolesne, nawet na mnie.
               Kobieta oddała mi do dyspozycji maleńki pokoik, koło 5m2, tak ciasny, że osoba grubszej postury miałaby poważny kłopot, żeby się w nim zmieścić. W pokoju było stare metalowe łóżko, jak z okresów I wojny światowej, mała szafka nocna i szafa na ubrania, która była cała zapełniona dawno niemodnymi już płaszczami przeżartymi przez mole. Na zdartych w dużej części ścianach wisiały wypłowiałe obrazy. Jeden z nich – portret angielskiej królowej Elżbiety I – przerażał mnie tak bardzo, że ściągnęłam go i zagrzebałam na samym dnie szafy. Firanki, niegdyś zapewne piękne, tiulowe, były całe w strzępach jak po wojnie kotów. W jednym skrzydle okna brakowało szyby, którą zastąpiono tekturą. Na suficie była jedynie żarówka, wisząca bardzo podejrzanie, mogąc w każdej chwili spaść mi na głowę. A w całym pokoju śmierdziało naftaliną.
               No, na pewno nie była to moja wymarzona kwatera, ale nie mogłam narzekać. To i tak było wielkie szczęście, że trafiłam na tak dobrą osobę, która bez zastrzeżeń przygarnęła pod dach obcą osobę. Tu można mówić tylko o opiece Opatrzności.
               - Czuj się jak u siebie, Anju – zawołała z korytarza staruszka. – Jakbyś czego potrzebowała to jestem w sypialni na końcu sieni.
               Oczywiste było, że musiałam podać jej najważniejsze dane: nazywam się Anja Sovlic, mam 20 lat, szukałam pracy i dachu nad głową. Dwa lata studiowałam psychologię w dwóch kierunkach – pedagogikę i skróconą psychologię sportową.
               Więcej nie musiała o mnie wiedzieć. Jeszcze nie. Może w ogóle się nie dowie. Nikt nie wie o mnie więcej niż to, co powiedziałam staruszce. I na razie nie zapowiadało się, żeby ktokolwiek miał się dowiedzieć.
               W pokoju rozpakowałam swój mały plecak z paroma ubraniami, które udało mi się świsnąć z domu, zanim przekazali go na depozyt. Wielu rzeczy nie zdołałam ocalić. Laptop musiał zostać, a komórki w ogóle nie mogłam znaleźć. Zabrałam tylko kilka ubrań, najniezbędniejsze kosmetyki, kartę kredytową, która okazała się pusta i dokumenty typu: dowód osobisty, kartę do MPK i prawo jazdy, które do niczego mi nie było potrzebne, jako że nie miałam samochodu. Ale wziąć nie zaszkodzi.
               Tymczasem dowiedziałam się od staruszki, że fabryka jest czynna całodobowo, więc chcąc już mieć to za sobą poszłam zgłosić się do pracy.
               Szłam ścieżką do góry, coraz bardziej w las. Tym razem bałam się jeszcze bardziej, gdy szłam w towarzystwie skoczków, to chociaż mnie denerwowali, czułam się trochę bezpieczniej. Słyszałam odgłosy natury, które tak zachwalają turyści. Dla mnie nie było w nich nic pięknego, zwłaszcza, gdy się idzie nocą w samym środku lasu. Wszędzie zdawało mi się, że widzę wilki i niedźwiedzie. A sowa siedząca na świerku wyglądała jak żywcem wyjęta z Harry’ego Pottera czy innego, równie przerażającego filmu. Każdy detal mnie przerażał.
               Dotarłam do fabryki na miękkich nogach. Opanowałam się i weszłam do środka, mając nadzieję, że załatwię to szybko i bezproblemowo.



               Fannemelowi, po długim dialogu, który zupełnie go wyczerpał ze strony intelektualnej, udało się namówić Einara, żeby ten pozwolił im zakwaterować się w domu, jako że sam wyjeżdżał akurat do Hiszpanii, pisać jakieś reportaże. Einar otaksował ich uważnym spojrzeniem, po czym rozpromienił się, może trochę za bardzo i, wyjaśniwszy co gdzie można ruszać, a czego nie – choć chyba nie do końca wierzył, że skoczkowie zastosują się do jego poleceń – pożegnał się i wyszedł.
               - Spoko ten twój kolega ze szkolnej ławki – stwierdził Hilde, żując gumę. – I na miejscu. Moi wszyscy powyjeżdżali do USA, Francji, paru nawet do RPA. A taki jeden ciągle przesyła listy z Korei…
               - Dobra, super, zajebiście  – przerwał mu szybko Jacobsen, wiedząc, że jak Tom rozkręci się na temat swoich znajomych to żadna siła go nie powstrzyma i będzie tak nawijał przez całą noc. – Są dwa łóżka i mała sofa. Fannis, ty musisz iść na sofę, bo dla nas jest za krótka.
               Fannemel udał, że się obraził. Nie lubił, gdy ktoś przypominał mu o jego niskim wzroście, a już broń Boże przezwał go Krasnalem. Szkoda tylko, że to – jakże zasłużone – przezwisko na stałe przywarło do niego i nie dało się go wymazać z ludzkiej świadomości. Wprawdzie Ziemnior, w swojej wspaniałomyślności, dorzucał czasami „Małe jest piękne”. Ale to na tyle. Chociaż Krasnal może i był mały ciałem, ale imponował osiągnięciami. Niestety, większość z nich do chlubnych nie należała.
               - Chodźmy już spać, skoro nie ma  n i c  do roboty – zaproponował Hilde. – Jestem wykończony po treningu, a jutro też jest dzień. Więc trza się wyspać. Branoc.
               Dwaj Andersowie przyznali mu rację i również się położyli.
               W ciepłym, przytulnym domku na pograniczach Lillehammer.
               ***

               No i jest :) Miałam dodać wcześniej, ale pojawiła się mała awaria Internetu :/ W każdym razie, zgodnie z obietnicą, pojawił się nasz główny bohater ;) I, co ja tu... aha, chciałam złożyć SERDECZNE DZIĘKI pewnej osobie za zdjęcie (jest i-d-e-a-l-n-e: ten "zatroskany Fannis...") dzięki dzięki :* I do zobaczenia w następnym rozdziale :)

12 komentarzy:

  1. Czyżby to zdjęcie ode mnie? @dwiedyszki :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak :D kocham, kocham, kocham i nie mogę się napatrzeć *-*

      Usuń
    2. Ja też <3 @dwiedyszki

      Usuń
  2. No siema :D Domyślasz się chyba kogo tu przywiało ;* Dotrzymałaś słowa i dodałaś ♥ + zaspojlerowałaś mi (nie pamiętam czy ci to tłumaczyłam xD) ii nie mogę się tego doczekać ,chociaż to ,że się jej przyglądał i w pewnym sensie ją obronił ,polubiłam go :D Biedna Anja :C Dziś trochę krócej ,ale obiecuje ,że się poprawię i komentarze będą tak długie jak ogłoszenia parafialne w Zakl (uwierz mi jeśli tego nie wiesz są dłuższe niż kazania xD ) Cieplutko pozdrawiam ♥ /Paula

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Zakliczynie to długi jest psalm, zwłaszcza jak śpiewa Kiszka xD A co do Fannisa naszego kochanego - to tajemnicza postać, jeszcze nieraz cię zaskoczy, gwarantuję ;)

      Usuń
    2. No ja mam nadzieję xD ♥/Paula

      Usuń
  3. Kocham :D ♥

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja już chcę nowy :)

    OdpowiedzUsuń