1. The
cemetery of my hopes.
Kolejna moja nadzieja
została pogrzebana.
Jak zawsze.
Gdy na
czymś mi zależy.
Koniec.
Wszystkie
moje marzenia z biegiem czasu rozwiały się.
I już
nie wrócą.
Ammann.
… czemu
powiedziałam Ammann zamiast amen? Nawet nie wiem, co ten wyraz znaczy. Wydaje
mi się, że gdzieś go już słyszałam.
W radio.
Mam
wrażenie, że to odnosi się do sportu. Pewnie kolejne dziwne nazwisko.
Ach… tym
sportowcom to jest dobrze. Jak tylko się okaże, że mają talent i pasję – ani
się obejrzą, a już się rozwijają i są szczęśliwi. Robią to, co kochają. Tak…
jest kilkudziesięciu szczęśliwców na tym padole. Ja do nich nie należę. Nie
dalej jak przed chwilą dowiedziałam się, że wszystko, co trzyma mnie przy życiu
już jest nieaktualne.
Nigdy
nie była blisko mnie.
Praktycznie
jej nie znałam.
Mojej
mamy.
Dokuczała,
gdy stawiała przede mną pewne ograniczenia.
Teraz,
nawet martwa, potrafi dokuczać.
Nigdy
nie kochałyśmy się, tak jak matka i córka kochać się powinny. Ale zawsze mogłam
się do niej zwrócić w kwestiach materialnych. Takich jak pieniądze, mieszkanie,
załatwienie jakichś papierków. Z jej pomocą mogłam dalej się uczyć. Teraz już
byłam pewna, że o kontynuowaniu studiów nie może być mowy. Studia były dla mnie
wszystkim, na nich opierałam całe swoje przyszłe życie.
A teraz…
To
okropne, ale muszę przerwać naukę.
Ba,
muszę znaleźć sobie jakąś pracę, jeśli chcę myśleć o jakiejkolwiek przyszłości,
nawet tak bliskiej jak dzień jutrzejszy.
Tylko.
Kto
zechce 20-letnią dziewczynę po dwóch latach studiowania psychologii?
Gdybym
chociaż była ładna, ale nie. Ja muszę mieć bałkańską urodę, czarne włosy, duże
usta, wielkie oczy i wyglądać jak Cyganka (z wyjątkiem cery bladej jak albinos).
No i co? Kto mnie zatrudni bez jakiegokolwiek przydatnego wykształcenia?
Odpowiedź
jest prosta.
Nikt.
Dosłownie
nikt.
Uniosłam
głowę z oczami pełnymi łez. Zobaczyłam przed sobą skocznię. Stała tam, wielka i
potężna. Dochodziły z niej wesołe nawoływania i gwizdy. Widać, wszyscy
znakomicie się bawili.
W jednej
chwili znienawidziłam tych wszystkich szczęśliwych sportowców. Szczególnie
skoczków.
- Nienawidzę
was – szepnęłam z gniewem w pustą ulicę.
Trzech
Norwegów szło wąską, pustą uliczką. Ciemno było, chyba latarnia zgasła.
Ale
nawet w panującym półmroku można było ich rozpoznać.
To byli
skoczkowie.
Dwóch
Andersów: Fannemel i Jacobsen, oraz Tom Hilde wracali właśnie z serii
treningowej.
- Nie ma
to jak u siebie! – zawołał radośnie Hilde, wchodząc pomiędzy towarzyszów. –
Stare, dobre Lillehammer!
-Wy tu w
domu, co? – Jacobsen uśmiechnął się ponuro. – Stöckl dał nam dzień wolnego, co
graniczy z cudem. Wy pójdziecie w odwiedziny do rodziny, do znajomych, a reszta
co?
-
Staruszku, przecież rozrywek na mieście nie brak! – uśmiechnął się znacząco Fannemel
i poklepał go po ramieniu. – Bardal i Stjernen idą razem z Romørenem i Martine do
parku, Sorsell, Rønsen
i Vegardowie urządzają w hotelu jakąś prywatkę, tylko ty, biedna czarna owca
nie masz co robić.
- A Żółw?
-
Powiedział, że będzie spał, odpoczywał i wstawiał fanom swoje focie na
Facebooka.
- Czyli
ja jestem skazany na samotność – powtórzył Jacobsen.
-
Pesymizm godny Macieja Kota – zauważył Hilde. – Nie martw się, coś razem
wymyślimy – dodał, uśmiechając się iście po fannemelowsku.
A sam Fannemel
zastanawiał się, jak on spędzi dzień wolnego. Chciał pobyć trochę sam ze sobą,
w swoich czterech ścianach, które jak dotąd jeszcze nikogo nie gościły na
dłużej poza nim samym. Albo lepiej powyrywać kilka dziewczyn na mieście. Nie
sposób jednak zostawić kolegów ze swoją samotnością.
- Hej,
Śpiąca Królewno! – Hilde poczochrał włosy Fannemela. – O czym tak myślisz? Ej,
Fannis, kretynie, do ciebie mówię!
- Co ty
masz dzisiaj taki dobry humor? – spytał Jacobsen. – Ciągle nawijasz, nawijasz i
nawijasz jak katarynka. Gorzej niż Martine Romøren.
Co ty, na haju jesteś?
Hilde
spojrzał na zegarek.
-
Możliwe – uśmiechnął się. – Jest już dziesiąta, więc wieczorek! A wieczorkiem
to mi zawsze odbija i ty o tym wiesz najlepiej, Jacobs… ale wracając do tematu;
Krasnalu!
-
Mówiłeś coś? – Fannemel wyrwał się z zamyślenia. – Bo rozważałem opcję, że mój
stary znajomy ma taki zajebisty domek w okolicy.
- I
myślisz, że my w trójkę…? – spytał Hilde, podskakując z podniecenia jak
trzylatka.
Fannemel
skinął głową.
- Mega!
To gdzie to jest?
Anders
wskazał odległą plamkę wśród lasu.
Dalej,
za miasteczkiem, stał piętrowy domek, jeszcze dalej widać było mniejszą plamkę
wśród drzew, a na samym końcu z lasu wystawał fragment fabryki. Palec Fannemela
zatrzymał się na mniejszej plamce.
-
Widzisz tę plamkę, w kij daleko, między drzewami? – spytał Anders.
- No,
widzę.
-
Właśnie tam.
Cały
wieczór szukałam.
Chciałam
jakąkolwiek pracę.
Nic.
Nawet
jako głupia sklepikarka.
Nic nie
było.
Nawet
jako babka, która na rynku, lub w innym publicznym miejscu, wciska przechodniom
ulotki. Widywałam nieraz takie osoby, denerwowało mnie, gdy wpychały mi na siłę
zwitki papieru. Nie byłabym zachwycona taką pracą, ale lepszy rydz niż nic, jak
to mówią.
Ale
gdzie tam!
Obeszłam
prawie całe Lillehammer i nic nie znalazłam.
Może za mało się starałaś…
Zerwał
się ostry wiatr, który porwał gdzieś moją rękawiczkę. Spadła na dach poczty.
Bez sensu było ją ściągać, zresztą nawet nie miałam jak się do tego zabrać. A w
jednej rękawiczce chodzić głupio. Więc drugą cisnęłam do śmietnika.
Usiadłam
na najbliższej zielonej ławce, których było tutaj pełno. Za to wokoło ani żywej
duszy. Zwykle główna ulica tętni życiem, ale okazuje się, że po dziesiątej w
nocy jest tutaj równie pusto jak obecnie w moim żołądku. W końcu nic nie jadłam
od rana.
Czułam
przenikliwy chłód i nie mogłam na to nic poradzić.
Zaczęłam
się zastanawiać, gdzie spędzę noc. A, tylko noc! – cały dzień. I następny. I
jeszcze mnóstwo innych.
Popadłam
w przygnębiający nastrój i straciłam nadzieję na cud.
A jednak
cud się wydarzył, choć na początku jeszcze o tym nie wiedziałam.
A cudem
było to, co zdarzyło się dużo później, ale przesądziła o tym moja chwila
zwłoki.
Miałam
już iść zgłosić się do Domu Pomocy Społecznej, ale coś nie pozwalało mi się
ruszyć z miejsca. Coś, kazało mi czekać. Coś, co kiedyś potem nie pozwoliło
podjąć mi decyzji. Coś, przez co popełniłam najgorszy błąd swojego życia.
Coś, co
zdarzyło się dawno temu i przez co jestem tu i teraz.
Przeznaczenie.
Los.
Coś, co ludzie nazywają
„wewnętrznym głosem w głowie”.
Siedziałam
wciąż na ławce, trzymana niewidzialną ręką. Było mi coraz zimniej, ale
siedziałam dalej. Przez jakieś dziesięć minut.
Nagle
wiatr przywiał coś prosto na moją twarz.
Jakąś
gazetę.
Odsunęłam
ją i pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam było ogłoszenie:
„Poszukuję osoby do
sprzątania. Godziny pracy i wynagrodzenie do ustalenia na miejscu. Adres:
Lillehammer 108”.
Serce
szybciej mi zabiło.
To jest
to!
Nadzieja matką głupich.
Odzyskałam
chwilowo nadzieję i podeszłam do okienka na poczcie.
W okienku siedziała jakaś młoda dziewczyna, mniej więcej w
moim wieku. Wyglądała na dość zmęczoną, więc nie chciałam jej denerwować.
-
Przepraszam, gdzie tutaj jest numer 108? – spytałam potulnie.
- Do
końca tej ulicy, w prawo, potem drugą przecznicą skręcasz w lewo i jesteś na
miejscu – odburknęła urzędniczka. – Tylko uważaj na niedźwiedzie.
-
Niedźwiedzie?
- Wiem
co mówię. Dom numer 108 stoi praktycznie już w lesie. Dobranoc – urzędniczka
widocznie starała się mnie pozbyć.
Nie było
mi w głowie utrudnianie jej tego. Wyszłam z powrotem na główną ulicę i skierowałam
się wzdłuż niej.
Jak to
było?
Do
końca, w prawo, w lewo drugą przecznicą…
Do końca
– czyli pod skocznię.
Gdy to
sobie uświadomiłam, nie bardzo chciałam iść w tym kierunku. Ale nie było innego
wyboru. Poszłam dalej.
Pod
skocznią zatrzymałam się i przyjrzałam się jej, obrzucając ją gniewnymi
spojrzeniami. Była bardzo biała i, jak popołudniu była pełna ludzi, tak i na
niej teraz wiało pustką. Nikt już nie świętował, nikt się nie bawił i nie
triumfował.
Jak to
ludzie szybko przestają się cieszyć – pomyślałam.
Jeszcze
przez chwilę zastanawiałam się nas sensem tego całego sportu, a potem poszłam
dalej.
Uliczka,
w którą skręciłam była jeszcze bardziej pusta niż główna ulica, skocznia, ale
nie bardziej niż mój żołądek. Świeciła się tylko jedna latarnia, reszta dawno
się wypaliła. To chyba była bardzo mało uczęszczana droga. Cicho jak w próżni.
A jednak
nie.
Usłyszałam
czyjś śmiech i głośną rozmowę. Zobaczyłam przed sobą trzech ludzi. To oni
robili ten hałas. Może to nie był hałas, ale na cichej uliczce każdy
najmniejszy dźwięk zdawał się być sto razy głośniejszy niż w rzeczywistości.
Słyszałam własne kroki, oddech, mało brakło abym słyszała też bicie swojego
serca.
A ci
trzej mężczyźni szli przede mną i ich było słychać najwięcej.
Jeden
był niższy o głowę od tego drugiego, który miał długie kosmyki włosów,
wystających spod niebieskiej czapki. A trzeci niczym w sumie się nie wyróżniał.
A
wszyscy trzej mieli coś, co ich łączyło.
Na
kurtkach były litery VG i norweskie flagi.
Oho, to
są ci cholerni skoczkowie! – pomyślałam ze złością.
Akurat
musiałam iść za nimi.
Obrzucałam
ich, podobnie jak wcześniej skocznię, gniewnymi spojrzeniami i szłam, ciągle
zachowując od nich bezpieczny dystans.
Co jakiś
czas jeden ze skoczków obracał się moją stronę, a ja wtedy również odwracałam
głowę, udając, że nie patrzę.
…Druga w
lewo.
Cholera!
Oni dalej idą przede mną!
Jeszcze
sobie pomyślą, że ich śledzę albo coś podobnego.
Albo gorszego.
Nie,
zdecydowanie nie mogłam sobie pozwolić na przyciąganie ich uwagi.
Przecznica
w lewo stopniowo zaczęła zagłębiać się w las. Zrobiło się jeszcze ciemniej niż
na uliczce ze zgaszonymi latarniami. Dookoła same świerki, sosny i inne iglaki.
Z daleka widać było kontury jakiejś fabryki i światełka z okien domów. Było
cicho. Słychać było tylko odgłos moich i ich (nie potrafiłam myśleć o tym jako
o „naszych”) kroków. Od czasu do czasu rozlegały się ciche pomruki z lasu.
Teraz już wiedziałam, co miała na myśli urzędniczka na poczcie mówiąc o
niedźwiedziach. Gdy tylko coś zastękało, zamruczało lub wydało inny, równie
przerażający odgłos, po plecach przebiegały mi ciarki. A przy tym wszystkim
było jeszcze zimno. Nie tak żebym zamarzała, ale wystarczająco, żeby widać było
moje i ich obłoczki parującego oddechu.
Po
jeszcze paru minutach wędrówki zobaczyłam dom. Był zaniedbany, w niektórych
oknach zamiast wybitych szyb wstawiono tekturę. Z komina unosił się ledwie
widocznie dym, w wielu miejscach brakowało dachówek. Furtka, wyrwana z zawiasów
prowadziła do zapuszczonego ogrodu. Całość nie prezentowała się najlepiej. Na
tabliczce, wiszącej na zdemolowanym płocie, widniał numer 108.
A więc
tak to wygląda – pomyślałam.
Skoro
tak prezentuje się dom, to pewnie gospodarz będzie równie zaniedbany. Więc na
pracę tutaj nie miałam co liczyć, a nawet jeśli to raczej nie będzie miła
praca. Sprzątać w czymś takim? Brr…
Na
szczęście skoczkowie poszli dalej i przestali denerwować mnie swoją obecnością.
A ja
mimo złego wrażenia podeszłam do drzwi i zapukałam nieśmiało.
Gdy nikt
nie podszedł otworzyć ponowiłam próbę nieco głośniej.
A gdy
dalej nikt nie otwierał zezłościłam się i kopnęłam nogą w drzwi (ale niezbyt
mocno, bo mimo gniewu miałam poczucie kultury).
Usłyszałam
zgrzyt zamka i na progu stanęła… staruszka. Wyglądała sympatycznie i
dobrodusznie i, w przeciwieństwie do jej domu, sprawiała wrażenie raczej
zadbanej.
Musiała
zauważyć, że jestem zmieszana, bo odezwała się pierwsza.
- Dobry
wieczór. Co cię tutaj sprowadza o tej porze? – spytała, nie kryjąc zdziwienia
moją osobą. – I to tak młodą panienkę jak ty. Co innego, gdyby to był
listonosz…
Mimowolnie
się uśmiechnęłam i podałam powód swojej obecności.
- Jakiej
pracy? – spytała zdziwiona.
Pokazałam
jej gazetę i ogłoszenie.
- Tylko,
że to jest… nieaktualne – ostrożnie wskazała dopisek małymi literkami.
Dopisek
brzmiał:
Proszę o zgłoszenie do 12 listopada.
No tak.
Nie zauważyłam tego, a mamy już 28.
Znowu to
samo.
Nieważne
jak się starałam, i tak nic nigdy nie wychodziło. Znowu straciłam nadzieję,
która pojawiła się po przeczytaniu ogłoszenia. Rzadko kiedy płakałam, ale wtedy
miałam całkowitego doła. Po prostu zwątpiłam we wszystko, co dobre. Zaczęłam
pociągać nosem.
- Ale…
ja – jąkałam się, pomału szlochając. - … ja nie mam… gdzie… się w ogóle…
podziać. Nie… mam pracy i… nikogo… na tym padole! – zakończyłam rycząc już na
całego.
- No
już, już – uspokajała mnie staruszka. – Zawsze znajdzie się ktoś, kto się
będzie o ciebie martwił. Ja nie jestem tę osobą, ale mogę ci takiego kogoś
chwilowo zastąpić. Znam dobrze to uczucie, jako młoda kobieta byłam w podobnej
sytuacji, tylko że z dwójką dzieci. Wtedy pomogli mi dobrzy ludzie, dzisiaj ja
mogę odwdzięczyć się losowi. Nie chcę zostawać mu dłużna i po prostu czułabym
się nie w porządku, gdybym ci nie pomogła. Chodź, kochanie. Znajdzie się jakieś
wolne łóżko, pracę możesz dostać tam, w fabryce i wszystko się jakoś ułoży. Los
jest taki, że cierpienie wynagradza szczęściem, tylko trzeba czekać.
Otarłam
łzy i weszłam przez próg, rozmyślając o dziwnych, mądrych słowach
wypowiedzianych przez kobietę.
Pomyślałam,
że może nie wszystko jeszcze stracone.
Fannemel
ostatni raz obejrzał się za siebie.
-
Widzieliście tę lasię, co za nami szła? – spytał.
- Tak,
jakaś dziwna była – stwierdził Jacobsen.
- Może
nas śledziła? – zaśmiał się Hilde.
- Tak, a
ja jestem wyższy od Wanka-Wieżowca – odparł zgryźliwie Fannemel. – Nie, ona nie wyglądała na taką, która lubi skoczków. Nie szła za nami dla… jakiegoś podrywu
czy coś. Uwierz mi, znam się na tym.
- Skąd
wiesz? – spytał Hilde. – Podglądałeś?
-
Trochę… widziałem jej odbicie w oknie sklepu.
- Hah,
typ niepokorny.
Staruszka
była bardzo poruszona moją historią. A przynajmniej jej częścią, bo do
wspomnień dawnego dzieciństwa wolałam nie wracać. Były zbyt bolesne, nawet na
mnie.
Kobieta
oddała mi do dyspozycji maleńki pokoik, koło 5m2, tak ciasny, że
osoba grubszej postury miałaby poważny kłopot, żeby się w nim zmieścić. W
pokoju było stare metalowe łóżko, jak z okresów I wojny światowej, mała szafka
nocna i szafa na ubrania, która była cała zapełniona dawno niemodnymi już
płaszczami przeżartymi przez mole. Na zdartych w dużej części ścianach wisiały
wypłowiałe obrazy. Jeden z nich – portret angielskiej królowej Elżbiety I –
przerażał mnie tak bardzo, że ściągnęłam go i zagrzebałam na samym dnie szafy.
Firanki, niegdyś zapewne piękne, tiulowe, były całe w strzępach jak po wojnie
kotów. W jednym skrzydle okna brakowało szyby, którą zastąpiono tekturą. Na suficie
była jedynie żarówka, wisząca bardzo podejrzanie, mogąc w każdej chwili spaść
mi na głowę. A w całym pokoju śmierdziało naftaliną.
No, na
pewno nie była to moja wymarzona kwatera, ale nie mogłam narzekać. To i tak
było wielkie szczęście, że trafiłam na tak dobrą osobę, która bez zastrzeżeń
przygarnęła pod dach obcą osobę. Tu można mówić tylko o opiece Opatrzności.
- Czuj
się jak u siebie, Anju – zawołała z korytarza staruszka. – Jakbyś czego
potrzebowała to jestem w sypialni na końcu sieni.
Oczywiste
było, że musiałam podać jej najważniejsze dane: nazywam się Anja Sovlic, mam 20
lat, szukałam pracy i dachu nad głową. Dwa lata studiowałam psychologię w dwóch
kierunkach – pedagogikę i skróconą psychologię sportową.
Więcej
nie musiała o mnie wiedzieć. Jeszcze nie. Może w ogóle się nie dowie. Nikt nie
wie o mnie więcej niż to, co powiedziałam staruszce. I na razie nie zapowiadało
się, żeby ktokolwiek miał się dowiedzieć.
W pokoju
rozpakowałam swój mały plecak z paroma ubraniami, które udało mi się świsnąć z
domu, zanim przekazali go na depozyt. Wielu rzeczy nie zdołałam ocalić. Laptop
musiał zostać, a komórki w ogóle nie mogłam znaleźć. Zabrałam tylko kilka
ubrań, najniezbędniejsze kosmetyki, kartę kredytową, która okazała się pusta i
dokumenty typu: dowód osobisty, kartę do MPK i prawo jazdy, które do niczego mi
nie było potrzebne, jako że nie miałam samochodu. Ale wziąć nie zaszkodzi.
Tymczasem
dowiedziałam się od staruszki, że fabryka jest czynna całodobowo, więc chcąc
już mieć to za sobą poszłam zgłosić się do pracy.
Szłam
ścieżką do góry, coraz bardziej w las. Tym razem bałam się jeszcze bardziej,
gdy szłam w towarzystwie skoczków, to chociaż mnie denerwowali, czułam się
trochę bezpieczniej. Słyszałam odgłosy natury, które tak zachwalają turyści.
Dla mnie nie było w nich nic pięknego, zwłaszcza, gdy się idzie nocą w samym
środku lasu. Wszędzie zdawało mi się, że widzę wilki i niedźwiedzie. A sowa
siedząca na świerku wyglądała jak żywcem wyjęta z Harry’ego Pottera czy innego,
równie przerażającego filmu. Każdy detal mnie przerażał.
Dotarłam
do fabryki na miękkich nogach. Opanowałam się i weszłam do środka, mając
nadzieję, że załatwię to szybko i bezproblemowo.
Fannemelowi,
po długim dialogu, który zupełnie go wyczerpał ze strony intelektualnej, udało
się namówić Einara, żeby ten pozwolił im zakwaterować się w domu, jako że sam
wyjeżdżał akurat do Hiszpanii, pisać jakieś reportaże. Einar otaksował ich
uważnym spojrzeniem, po czym rozpromienił się, może trochę za bardzo i,
wyjaśniwszy co gdzie można ruszać, a czego nie – choć chyba nie do końca
wierzył, że skoczkowie zastosują się do jego poleceń – pożegnał się i wyszedł.
- Spoko
ten twój kolega ze szkolnej ławki – stwierdził Hilde, żując gumę. – I na
miejscu. Moi wszyscy powyjeżdżali do USA, Francji, paru nawet do RPA. A taki
jeden ciągle przesyła listy z Korei…
- Dobra,
super, zajebiście – przerwał mu szybko
Jacobsen, wiedząc, że jak Tom rozkręci się na temat swoich znajomych to żadna
siła go nie powstrzyma i będzie tak nawijał przez całą noc. – Są dwa łóżka i
mała sofa. Fannis, ty musisz iść na sofę, bo dla nas jest za krótka.
Fannemel
udał, że się obraził. Nie lubił, gdy ktoś przypominał mu o jego niskim
wzroście, a już broń Boże przezwał go Krasnalem. Szkoda tylko, że to – jakże
zasłużone – przezwisko na stałe przywarło do niego i nie dało się go wymazać z
ludzkiej świadomości. Wprawdzie Ziemnior, w swojej wspaniałomyślności, dorzucał
czasami „Małe jest piękne”. Ale to na tyle. Chociaż Krasnal może i był mały
ciałem, ale imponował osiągnięciami. Niestety, większość z nich do chlubnych
nie należała.
-
Chodźmy już spać, skoro nie ma n i
c do roboty – zaproponował Hilde. –
Jestem wykończony po treningu, a jutro też jest dzień. Więc trza się wyspać. Branoc.
Dwaj
Andersowie przyznali mu rację i również się położyli.
W ciepłym, przytulnym domku na pograniczach
Lillehammer.
***
No i jest :) Miałam dodać wcześniej, ale pojawiła się mała awaria Internetu :/ W każdym razie, zgodnie z obietnicą, pojawił się nasz główny bohater ;) I, co ja tu... aha, chciałam złożyć SERDECZNE DZIĘKI pewnej osobie za zdjęcie (jest i-d-e-a-l-n-e: ten "zatroskany Fannis...") dzięki dzięki :* I do zobaczenia w następnym rozdziale :)
Czyżby to zdjęcie ode mnie? @dwiedyszki :D
OdpowiedzUsuńTak :D kocham, kocham, kocham i nie mogę się napatrzeć *-*
UsuńJa też <3 @dwiedyszki
UsuńNo siema :D Domyślasz się chyba kogo tu przywiało ;* Dotrzymałaś słowa i dodałaś ♥ + zaspojlerowałaś mi (nie pamiętam czy ci to tłumaczyłam xD) ii nie mogę się tego doczekać ,chociaż to ,że się jej przyglądał i w pewnym sensie ją obronił ,polubiłam go :D Biedna Anja :C Dziś trochę krócej ,ale obiecuje ,że się poprawię i komentarze będą tak długie jak ogłoszenia parafialne w Zakl (uwierz mi jeśli tego nie wiesz są dłuższe niż kazania xD ) Cieplutko pozdrawiam ♥ /Paula
OdpowiedzUsuńW Zakliczynie to długi jest psalm, zwłaszcza jak śpiewa Kiszka xD A co do Fannisa naszego kochanego - to tajemnicza postać, jeszcze nieraz cię zaskoczy, gwarantuję ;)
UsuńNo ja mam nadzieję xD ♥/Paula
UsuńKocham :D ♥
OdpowiedzUsuńSuper :)
OdpowiedzUsuńŚwietne <3
OdpowiedzUsuńUwielbiam <3
OdpowiedzUsuń:D
OdpowiedzUsuńJa już chcę nowy :)
OdpowiedzUsuń